75 lat temu zakończyła się jedna z najważniejszych bitew II wojny światowej. Czterodniowe walki pod Midway miały przynieść zwycięstwo Japonii, a skończyły się rozgromieniem cesarskich wojsk przez Amerykanów. Bitwa, w którą zaangażowane było lotnictwo i marynarka obu państw, odwróciła losy wojny na Pacyfiku, a Japonię doprowadziła do upokarzającej klęski.
Samoloty torpedowe TBD-1 dywizjonu VT-6 na pokładzie USS "Enterprise" przed startem rano 4 czerwca 1942 r.
Singapur, Hongkong, Indie Holenderskie, Filipiny, Malaje – po zwycięskiej bitwie o Pearl Harbour w grudniu 1941 roku armia Japonii szła przez południową Azję niczym burza. W ciągu kilku miesięcy zajęła terytoria o powierzchni czterech milionów kilometrów kwadratowych zamieszkiwane przez 160 milionów ludzi. Kluczem do jej sukcesów była potężna, oparta na lotniskowcach marynarka, znakomicie wyszkoleni piloci, którzy do dyspozycji mieli między innymi szybkie i zwrotne myśliwce „Zero”, oraz skuteczne wojska lądowe. Za sprawą japońskich dowódców wszystkie rodzaje cesarskich sił zbrojnych zostały spięte w perfekcyjnie funkcjonującą wojenną machinę. Tymczasem u aliantów zawodziło praktycznie wszystko – od logistyki aż po dowodzenie. Po serii potężnych ciosów zaczęli się otrząsać dopiero wiosną 1942 roku, kiedy to powstrzymali próbę desantu na Port Moresby. I wtedy Japończycy postanowili zadać Amerykanom ostateczny cios. Wszystko miało się rozstrzygnąć w pobliżu Midway, niewielkiego atolu na Pacyfiku.
Elity z przeszłości
Midway to najbardziej na zachód wysunięta część Hawajów. Składa się z dwóch wysepek otoczonych rafą. Średnica atolu wynosi zaledwie dziewięć kilometrów. Jego strategiczne znaczenie trudno jednak przecenić. Wystarczy wspomnieć, że dystans z amerykańskiej bazy na wyspie do wybrzeży Japonii wynosi niespełna 2,5 tysiąca mil morskich. Ale japońscy dowódcy długo zastanawiali się, czy uderzyć właśnie tam. Alternatywą miał być choćby desant na Australię. Ostateczną decyzję podjęli po Rajdzie Doolittle’a, pierwszym nalocie amerykańskich sił powietrznych na Tokio.
Do ataku na stolicę cesarstwa doszło na początku kwietnia 1942 roku. Amerykański lotniskowiec USS „Hornet” zbliżył się do wybrzeży Japonii na kilkaset mil, a startujące z jego pokładu bombowce B-25 Mitchell zaatakowały Tokio. Bomby spadły między innymi na zakłady zbrojeniowe. I choć straty Japończyków nie były duże, atak zrobił na nich piorunujące wrażenie. Uznali, że dopóki nie przejmą kontroli nad tą częścią oceanu, podobne uderzenia mogą się powtarzać. Jednak samo zajęcie Midway było sprawą drugorzędną. – Japończycy chcieli wydać Amerykanom ostateczną bitwę. Wierzyli, że są w stanie zwyciężyć i zmusić Waszyngton do zawarcia separatystycznego pokoju, uznającego ich zdobycze w tej części świata – wyjaśnia prof. Krzysztof Kubiak, historyk wojskowości z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Tyle że – jak dodaje naukowiec – takie rachuby świadczyły o tym, iż przedstawiciele japońskich elit zupełnie nie rozumieli, co się wokół nich dzieje. – Wojnę przeciwko USA traktowali trochę, jak batalię przeciwko Rosji z początku wieku. Tymczasem była to wojna totalna. Amerykański przemysł zbrojeniowy właśnie nabierał rozpędu i nawet gdyby Stany Zjednoczone teraz przegrały, nie poszłyby na żadne ustępstwa. Po prostu odczekałyby kilka miesięcy, może rok, aż do służby wejdą nowe okręty – przekonuje prof. Kubiak. – Japońska gospodarka na dłuższą metę nie była w stanie dotrzymać kroku amerykańskiemu molochowi. Tym bardziej że cesarska armia jednocześnie toczyła bardzo kosztowną wojnę w Chinach – dodaje.
Co więcej, cesarski system wojskowy był obarczony poważną, choć długo niewidoczną, skazą. – Japończycy nie stworzyli w armii systemu uzupełnień – wyjaśnia prof. Krzysztof Kubiak. – Piloci idący do boju zostali fantastycznie wyszkoleni. Niczym samuraje, tworzyli elitę wojowników. Kiedy jednak zaczęli ginąć, nie bardzo było ich kim zastąpić. Amerykanie nie mieli takiego problemu, bo postawili na szkolenie masowe, co w zestawieniu z szybkim rozwojem przemysłu zbrojeniowego dawało lepsze efekty – zauważa historyk.
Czas i przypadek
Mieli też jeszcze jeden atut – doskonałych specjalistów od łamania szyfrów. Amerykanie spodziewali się, że Japończycy zaatakują. Ich szyfranci zdołali złamać wojskowe kody. Rozszyfrowywali depesze, ale jednej przeszkody sforsować nie mogli. Pisząc o miejscu uderzenia, japońscy wojskowi niezmiennie określali je literami „AF”. Amerykanie nie wiedzieli, co się pod tymi literami kryje, postanowili więc posłużyć się fortelem. Zaczęli puszczać w eter fałszywe informacje. – Jedna z depesz mówiła, że na Midway zepsuły się urządzenia do uzdatniania wody – opowiada prof. Kubiak. Japończycy połknęli haczyk. Wkrótce amerykańscy szyfranci przechwycili wiadomość: „na AF są kłopoty z pitną wodą”. Wiedzieli gdzie przeciwnik uderzy, ale rzecz jasna nie mieli gwarancji zwycięstwa. Tym bardziej że siły, które Japończycy rzucili przeciwko nim, robiły piorunujące wrażenie.
Pod koniec maja w kierunku Midway ruszyło sto kilkadziesiąt okrętów, około 300 samolotów i 100 tysięcy żołnierzy. Trzon tych sił stanowił zespół uderzeniowy, w którego skład wchodziły cztery lotniskowce: „Akagi”, „Kago”, „Hiryu” oraz „Soryu”. Za nim podążał zespół ubezpieczający z flagowym pancernikiem „Yamato” (na jego pokładzie znajdował się dowodzący operacją adm. Isoroku Yamamoto) oraz zespół inwazyjny, który miał zająć wyspy. W tym samym czasie Japończycy zamierzali też zająć Aleuty – cztery niewielkie wyspy na Oceanie Spokojnym – by odwrócić uwagę od Midway. Amerykanie mogli im przeciwstawić trzy uderzeniowe lotniskowce – „Yorktown”, „Hornet” i „Enterprisse”, kilkadziesiąt różnego typu okrętów, a także ponad 300 samolotów. Poczynaniami tych sił kierowali admirałowie Chester Nimitz, Raymond Sprouance i Frank Jack Fletcher.
Bitwa pod Midway rozpoczyna się 4 czerwca o 4.30 szarżą japońskich bombowców. Jednak atak jest na tyle chaotyczny, że straty okazują się niewielkie. I wtedy Japończycy popełniają katastrofalny błąd. Dowodzący zespołem uderzeniowym Chuichi Nagumo zaczyna się wahać – czy wysłać kolejną falę samolotów do ataku na Midway, czy wstrzymać je, by skierować przeciwko amerykańskiej flocie. Samoloty są dwukrotnie przezbrajane, a czas upływa. Tymczasem w pobliżu japońskich lotniskowców pojawiają się amerykańskie samoloty torpedowe. Aby bronić okrętów, Nagumo wysyła do boju myśliwce „Zero”. Tymczasem amerykańskie bombowce nurkujące urządzają niemal bezbronnym lotniskowcom prawdziwe piekło. W krótkim czasie Japończycy tracą trzy tego typu okręty: „Akagi”, „Kago” i „Soryu”. Wieczorem bombowce z USS „Enterprisse” niszczą czwarty z nich. „Hiryu” płonie przez całą noc, ostatecznie na dno idzie dopiero rankiem czwartego dnia bitwy. Razem z nim jeden z najzdolniejszych dowódców cesarskiej marynarki – kamd. Tamon Yamaguchi. Straty Amerykanów są nieporównanie mniejsze. Japończycy zdołali zniszczyć tylko jeden ich lotniskowiec – USS „Yorktown”.
W nocy z 4 na 5 czerwca dowodzący operacją adm. Yamamoto zarządza odwrót. Losy batalii są już rozstrzygnięte, ale walki trwają jeszcze do 7 czerwca. Pod Midway Japonia przegrała nie tylko bitwę. Przegrała wojnę.
Cisza po burzy
Japończycy popełnili sporo błędów, ale rozstrzygający o katastrofie był splot nieszczęśliwych dla nich wypadków. – 4 czerwca Fortuna nie była dla nich łaskawa – przyznaje prof. Kubiak. Cesarska armia straciła trzy tysiące ludzi, trzon swoich sił morskich, ponad 250 samolotów, a wraz z nimi doborowe grono pilotów. Klęska była tak wielka, że decydenci postanowili ją zataić przed obywatelami. W japońskich mediach nie pojawiła się o niej żadna wzmianka. – Japończycy utracili inicjatywę na poziomie taktycznym, operacyjnym, wreszcie strategicznym. I nie odzyskali jej już do końca wojny – podkreśla historyk. – Pod Midway tak naprawdę przegrali wojnę na Pacyfiku. I można zaryzykować stwierdzenie, że stało się to w kilkanaście minut – dodaje. Ostatecznie Japonia skapitulowała we wrześniu 1945 roku.
Tymczasem bitwa o Midway szybko obrosła legendą. Dzień 4 czerwca, czyli data jej rozpoczęcia, stał się świętem amerykańskiej marynarki wojennej (tzw. „Midway Day”). W 1976 roku powstał amerykański dramat wojenny w reżyserii Jacka Smighta. W hollywoodzkiej produkcji zagrały największe ówczesne gwiazdy kina, między innymi Henry Fonda, James Coburn, Charlton Heston, oraz Robert Mitchum.
autor zdjęć: Wikipedia
komentarze