To tu przed laty szkolił się mój tata. Wylądowałem na pasie lotniczym, z którego on ruszył, by walczyć za Polskę. Jestem ogromnie wzruszony – mówi Przemysław Pokładecki, syn cichociemnego Mariana „Zoli” Pokładeckiego. Do Brindisi we Włoszech polecieli bliscy cichociemnych. W bazie, z której w 1944 roku żołnierze startowali do Polski, odsłonięto tablicę pamiątkową.
Do Brindisi na południu Włoch poleciało na pokładzie dwóch wojskowych transportowców C-295M kilkadziesiąt osób. To rodziny polskich żołnierzy, którzy szkolili się w bazie lotniczej w Brindisi i w 1944 roku właśnie stąd wystartowali, by wykonać skok na teren okupowanej Polski. Organizatorem wyjazdu była Fundacja im. Cichociemnych Spadochroniarzy AK. – To niezwykle wzruszająca podróż. Lecąc z Krakowa do Włoch, pokonaliśmy niemal taką samą trasę jak cichociemni, którzy 72 lata temu lecieli do kraju – mówi Bogdan Rowiński, prezes Fundacji. – Ale nie doszłoby do tego, gdyby nie współpraca wielu osób i instytucji. Wydarzenie patronatem objął m.in. minister kultury i dziedzictwa narodowego, a ministerstwo obrony zapewniło nam transport lotniczy – dodaje.
Wehikuł czasu
Do Brindisi przylecieli najbliżsi cichociemnych – synowie, córki, wnuki, czasami bratankowie. – To dla nich wielkie przeżycie, swego rodzaju podróż w czasie. Dzięki wizycie w tej bazie lotniczej scalają bolesne wspomnienia wojenne swoich rodzin – przyznaje Bogdan Rowiński dodaje.
Podróż zrobiła duże wrażenie m.in. na Przemysławie Pokładeckim, synu por. Mariana Pokładeckiego „Zoli”. – Mieszkam na stałe w Wielkiej Brytanii, dlatego tym bardziej się cieszę, że Fundacja zaproponowała mi ten wyjazd – mówi Pokładecki. – To wyjątkowe uczucie myśleć, że leciałem niemal tym samym korytarzem powietrznym i lądowałem na tym samym lotnisku, z którego mój ojciec startował do Polski w 1944 roku – zamyśla się. Po chwili dodaje: – Musimy pielęgnować pamięć o cichociemnych, zwłaszcza ze względu na kolejne pokolenia Polaków.
Przemysław Pokładecki przyznaje, że sam długo nie wiedział o bojowej przeszłości ojca. – Jako dwunastolatek sięgnąłem po gazetę „Żołnierz Wolności”. Tam zobaczyłem artykuł „Kto zna cichociemnych?”. Byłem bardzo zdziwiony, kiedy na długiej liście znalazłem imię i nazwisko mojego taty. Ale, gdy go zapytałem, zaprzeczył, mówiąc, że chodzi o jakiegoś kuzyna – wspomina. Ojciec zdecydował się na szczerą rozmowę dopiero, gdy syn odbył służbę wojskową. – Nigdy nie był wylewny, nie zdradzał szczegółów. Trochę opowiadał o skokach ćwiczebnych i tym najważniejszym skoku. Mówił na przykład, że przed desantowaniem dostawali piersiówkę ze szkocką na odwagę i że mieli cyjanek wszyty w kołnierzyk, tak na wszelki wypadek. Wojna odcisnęła na tacie silny ślad. Nie raz widziałem go zamyślonego, zatroskanego... – przerywa ze wzruszenia.
Podobnych historii jest znacznie więcej. Rodziny cichociemnych chętnie opowiadają o patriotycznym wychowaniu, jakie otrzymali w domu, o działalności konspiracyjnej, o wojskowym drylu. Mówią także o brutalnych przesłuchaniach, którym byli poddawani ich bliscy za służbę w AK, i o latach więzienia.
Z wielkim uznaniem o cichociemnych opowiadał także dziewięćdziesięcioletni kpt. pil. Ryszard Witkowski. Oficer w czasie wojny przyjmował w Polsce zrzuty cichociemnych. – W 1943 roku przyjmowałem dwa zrzuty z Anglii, a rok później dwa z Włoch. Skoczkowie mieli rozkaz, by po lądowaniu zniszczyć spadochron wraz z linkami i kombinezon, ale zlecali to żołnierzom z pododdziałów osłony, czyli takim jak ja. Oczywiście nie każdy wykonywał te polecenia. Można się było o tym przekonać, gdy parę tygodni po zrzucie wszyscy w okolicy nosili zielone sznurowadła zrobione z linek spadochronowych. Ja zostawiłem sobie kombinezon skoczka. Później oddałem go w depozyt do Muzeum Wojska Polskiego – opowiadał Witkowski.
Tablica pamięci
Podróż do Brindisi miała nie tylko wymiar emocjonalny. W bazie lotniczej na południu Włoch w hołdzie cichociemnym odsłonięto także pamiątkową tablicę. W uroczystości udział wzięli m.in. szef Urzędu do spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych Jan Józef Kasprzyk, dowódcy polskich jednostek specjalnych GROM-u – płk Robert Kopacki, i Agatu – płk Sławomir Drumowicz, przedstawiciele MON, żołnierze JW GROM, włoscy kombatanci i przede wszystkim rodziny cichociemnych. – W polskim hymnie, który wybrzmiał na początku tej uroczystości, są słowa, które przez wieki dawały nam wielkie nadzieje: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy”. Jest także mowa o tym, że wolność będzie przyniesiona „z ziemi włoskiej do Polski”. Tak było w końcu XVIII wieku, kiedy na ziemi włoskiej tworzyły się legiony gen. Dąbrowskiego, i tak też było w latach ostatniej wojny – mówił szef Urzędu do spraw Kombatantów. Kasprzyk przypomniał także, że pośród cichociemnych, którzy desantowali się na teren okupowanej Polski, byli m.in. Jan Piwnik „Ponury” oraz rtm. Maciej Kalenkiewicz „Kotwicz”. – Był też wśród nich człowiek, który dowodził bazą w Brindisi, a po skoku był ostatnim komendantem głównym AK, gen. Leopold Okulicki. Te nazwiska warto przypomnieć i oddać hołd tym, którzy walczyli o wolną Polskę – mówił.
W przygotowanie i przebieg uroczystości byli zaangażowani żołnierze jednostki GROM, którzy kontynuują tradycję cichociemnych. Podczas apelu głos zabrał także ich dowódca płk Robert Kopacki. – To dla nas zaszczyt, że możemy być w miejscu, gdzie nasi bohaterowie przygotowywali się przed laty do skoku. Ich bohaterstwo i trudna misja są dla nas wyznacznikiem podczas wykonywania zadań. Ich odwaga daje nam siłę – mówił dowódca GROM-u.
autor zdjęć: Magdalena Kowalska-Sendek
komentarze