W ostatnich miesiącach przywykliśmy do ponurych wieści z Ukrainy. Tymczasem putinowska machina wojenna na lądzie dostała zadyszki. Rosjanie stanęli, Ukraińcy lokalnie kontratakują, często z powodzeniem; nie oznacza to przejęcia inicjatywy w skali całego frontu, ale widoki na to są. Bez wątpienia już za wielki sukces można uznać ukraińską kampanię morską, ta bowiem doprowadziła do zniesienia rosyjskiej blokady na Morzu Czarnym. Równie obiecująca jest ofensywa powietrzna, wymierzona w infrastrukturę krytyczną Rosji, przede wszystkim w rafinerie.
W styczniu ukraińskie drony uderzyły w rosyjskie zakłady siedem razy. Na celownik wzięto rafinerie w Tatarstanie (11 stycznia), w obwodzie saratowskim (14 stycznia), riazańskim (24 i 26 stycznia), niżnonowogrodzkim (29 stycznia zaatakowano tam dwie przetwórnie) oraz w wołgogradzkim (31 stycznia). W tym miesiącu odnotowano już pięć nalotów, ostatni 11 lutego w Saratowie, mieście położonym w południowo-wschodniej części Rosji, w regionie graniczącym z Kazachstanem (a więc setki kilometrów od Ukrainy). „Saratowska rafineria ropy to jeden z kluczowych obiektów (…). Jej zdolność przerobowa sięga 7 mln ton ropy rocznie. Zakład odgrywa istotną rolę w zaopatrywaniu armii Rosji w paliwo”, napisał na Telegramie szef ukraińskiego Centrum Przeciwdziałania Dezinformacji Andrij Kowałenko.
Cytuję ten wpis, bo dobrze ilustruje ukraińskie intencje. Rosjanie także atakują infrastrukturę krytyczną Ukrainy, z tą różnicą, że ich celem są obiekty energetyczne, a bezpośrednią ofiarą ludność cywilna, pozbawiona regularnych dostaw wody, prądu i ogrzewania. Siły Zbrojne Ukrainy (ZSU) dążą tymczasem do „wysuszenia” rosyjskiej armii oraz do zmniejszenia przychodów z eksportu kopalin i pochodnych, które Moskwa wykorzystuje do finansowania wojny. Oczywiście rosyjskie wojsko będzie ostatnim podmiotem, które dotknie ewentualny kryzys i potrzeba racjonowania paliw i smarów – najpierw zmierzą się z tym zwykli Rosjanie. To uciążliwość, ale dalece mniejsza niż kryzys humanitarny, jaki na Ukraińców zimą sprowadzili agresorzy.
Rafinerie to wąskie gardło rosyjskiej gospodarki – przez ostatnie dwie dekady poczyniono w nich wiele inwestycji opartych na zachodnich technologiach. Przy poważnych awariach i uszkodzeniach, w realiach reżimu sankcyjnego, przywrócenie ich pełnej sprawności to nie lada wyzwanie. Z czego Ukraińcy doskonale zdają sobie sprawę, stąd ich konsekwencja.
Zdjęcie ilustracyjne - płonie rafineria w Lisiczańsku, kwiecień 202 r.
Owa determinacja jest nową – a właściwie nowo-starą – postawą. Wiosną ubiegłego roku ZSU zaatakowały 11 z ponad 30 rosyjskich rafinerii, odpowiedzialnych za produkcję 126 mln ton paliw i smarów. Teoretycznie Rosjanie mogą wyprodukować rocznie 300 mln ton tych produktów, ale realnie jest tego o kilkadziesiąt mln ton mniej, bo nie da się utrzymać w ciągłym ruchu wszystkich przedsiębiorstw. Porażone przez Ukraińców zakłady pracowały nadal, choć w mocno ograniczonym zakresie. Problem okazał się na tyle poważny, że Rosja na pół roku zawiesiła sprzedaż paliwa za granicę. I wtedy na pomoc Moskwie przyszedł Waszyngton. Administracja byłego prezydenta USA Joe Bidena, obawiając się wzrostu cen benzyny na światowych rynkach (co drenowałoby portfele Amerykanów, a akurat mieli rok wyborczy…), „poprosiła” Kijów o wstrzymanie ataków. Co istotnie nastąpiło – między kwietniem a grudniem 2024 roku ukraińskie drony uderzyły tylko kilka razy, w niezbyt licznych nalotach. Skokowy wzrost ataków zbiegł się ze zmianą władzy w USA – i nie sądzę, by był to przypadek.
Skąd ta wolta Stanów Zjednoczonych? Zdaje się, że Donald Trump (a raczej któryś z jego doradców) dostrzegł korzyści płynące z ukraińskiego „dronowania” rafinerii. Rosyjskie problemy nie spowodowały światowych wzrostów cen przetworzonej ropy. Zmusiły za to Moskwę do zmiany wolumenu eksportowanych towarów – do zastąpienia benzyny surową ropą. Ubytki w zyskach z eksportu „na szybko” udało się zrekompensować, ale co dalej? Zapowiedź Trumpa – że dogada się z arabskimi potentatami naftowymi, co poskutkuje obniżeniem cen ropy – wywołała na Kremlu zrozumiałą wściekłość. Podobnie jak to, że Kijów dostał „zielone światło” z Waszyngtonu na atakowanie celów w głębi Federacji przy użyciu broni „made in USA”. Jeśli w ukraińskim arsenale pojawią się amerykańskie lotnicze pociski manewrujące – dla których platformę stanowią samoloty F-16 – szybkość i precyzja uderzeń w rafinerie znacząco wzrosną, stawiając Rosję przed widmem nieefektywności kluczowej gałęzi gospodarki. Już dziś połowa rafinerii (dwie trzecie zakładów położonych w europejskiej części Federacji) pracuje w ograniczonym zakresie.
Tak również „zaprasza się” Moskwę do negocjacyjnego stołu.
autor zdjęć: Gilles Bader / Le Pictorium/ Le Pictorium/ East News

komentarze