Jeśli nasze zdrowie czy życie będą zagrożone, załoga śmigłowca ratowniczego marynarki wojennej ruszy nam z pomocą. Nad Bałtykiem obowiązują takie same zasady jak w górach. Tyle że śmigłowiec to nie taksówka. Warto o tym przypomnieć, choćby w kontekście przypadków, z jakimi musieli zmierzyć się ostatnio wojskowi lotnicy.
30 maja na biurku oficera pełniącego dyżur w gdyńskim Centrum Operacji Morskich – Dowództwie Komponentu Morskiego zadzwonił telefon. Okazało się, że trzeba pilnie wysłać nad Bałtyk śmigłowiec ratowniczy. Alarm wszczął szyper kutra z wędkarzami na pokładzie. Jeden z uczestników rejsu bardzo źle się poczuł. Uskarżał się na silne bóle brzucha, więc szyper uznał, że potrzebuje pilnej pomocy. Kuter znajdował się 25 mil na północny zachód od Kołobrzegu. Dyżurny szybko doszedł do wniosku, że wyśle po niego śmigłowiec z Darłowa. Chory zostanie zabrany z pokładu i przerzucony do szpitala w Świnoujściu. Wkrótce ratowniczy Mi-14PŁ/R dotarł do kutra. Tam jednak lotników czekała niespodzianka. Mężczyzna, po którego przylecieli, kategorycznie odmówił wejścia na pokład śmigłowca. Maszyna poczekała chwilę w powietrzu, po czym wróciła do bazy. Chory skorzystał dopiero z pomocy cywilnej jednostki ratunkowej – statku „Szkwał”, który specjalnie po niego wyruszył z Kołobrzegu.
Pusty przelot śmigłowca kosztował podatnika grube tysiące złotych. Co więcej: na te kilkadziesiąt minut maszyna została wyłączona z dyżuru. Gdyby w tym czasie nad Bałtykiem wydarzyło się coś naprawdę dramatycznego, po prostu nie byłoby kogo w to miejsce posłać. Nie mówiąc już o tym, że ratownicze śmigłowce, którymi dysponuje marynarka wojenna powoli dożywają swoich dni, zaś utrzymanie ich w odpowiedniej sprawności wymaga od techników coraz większych wysiłków. Dlatego naprawdę nie warto bezsensownie szafować godzinami resursu, które im jeszcze pozostały. I na koniec tej historii rzecz najbardziej zaskakująca i niedorzeczna – człowiekowi, który odmówił wejścia do śmigłowca nie grożą żadne sankcje. Ot, po prostu, rozmyślił się i tyle...
Można wyjść z siebie? Można. Tym bardziej, że przypadek z 30 maja nie był odosobniony. Nieco wcześniej na pokład śmigłowca ratowniczego za żadne skarby nie chciała wsiąść pasażerka promu „Stena”. Na tym wszakże nie koniec, bo liczba wezwań z dziwnym finałem rośnie lawinowo wraz z nastaniem letniego sezonu. Kilka przykładów z ostatniego czasu. Na Zalewie Wiślanym wędkarz dostrzega dwa dryfujące jachty. Wewnątrz nie widzi jednak ludzi. Chwyta za telefon i dzwoni na policję. Ta zawiadamia Morskie Ratownicze Centrum Koordynacyjne, zaś ono prosi o pomoc Centrum Operacji Morskich. Na poszukiwania rusza samolot Bryza z bazy w Siemirowicach. Nie przynoszą one rezultatu. Po pewnym czasie okazuje się, że żeglarze są cali i zdrowi. Nie powiadamiając nikogo, postanowili na trochę zejść na ląd. A że nie bardzo umieli zacumować jachty, te się po prostu zerwały i samopas pływały po zatoce.
Kolejny przypadek – Półwysep Helski. Trzy małe katamarany, na każdym po kilka osób. Urządzają wyścigi pomiędzy Kuźnicą a Chałupami. Dwie jednostki docierają do celu, trzecia znika gdzieś po drodze. Wśród służb ratowniczych alarm. W końcu katamarany były przeciążone. Załoga dyżurnego śmigłowca w Gdyni w pełnej gotowości siedzi w maszynie, czekając już tylko na sygnał do startu. Ten na szczęście nie przychodzi. Wcześniej bowiem jeden z mężczyzn dzwoni do firmy wynajmującej łodzie, że katamaran się odnalazł. Załoga postanowiła zboczyć z trasy, przeciąć Zatokę Pucką i zatrzymać się w jednej z miejscowości… na piwo.
Podobnie było z paralotniarzem, który nie oddał sprzętu na czas, ponieważ nie informując nikogo postanowił się nieco schłodzić. I wreszcie przypadek ostatni: śmigłowiec zostaje poderwany z lotniska, by szukać pijanego mężczyzny z Mielna. Ponoć w środku nocy wziął ręcznik i poszedł się kąpać. Załoga wyruszyła na akcję, ale w kompletnych ciemnościach wypatrzenie kogoś w morzu graniczy z cudem. Co więcej, wkrótce warunki pogorszyły się na tyle, że śmigłowiec nie mógł wracać na macierzyste lotnisko. Musiał lecieć do Świdwina, by przeczekać noc. W tym czasie mężczyzna znalazł się. Zrezygnował z kąpieli i spacerował po miejscowości...
Kilka różnych historii, ale wnioski takie same. – Ratownicy są od tego, by odpowiadać na wezwania ludzi i służyć im pomocą. Ale też ludzie powinni mieć elementarne poczucie odpowiedzialności – mówi kmdr ppor. Oskar Draus, oficer operacyjny z COM-DKM. Czasem warto zastanowić się dwa razy zanim sięgniemy po telefon. Innym razem wręcz przeciwnie – należy zadzwonić i uprzedzić o swoich planach. Kolegów, rodzinę, właściciela wypożyczalni, który może się niepokoić o swoją łódź. Zaniedbanie takich drobiazgów to prosty sposób na wywołanie efektu domina. A to i koszty (dla skarbu państwa, czyli w konsekwencji – dla nas wszystkich), i nerwy, no i jednak trochę wstyd...
autor zdjęć: Marian Kluczyński
komentarze