Komandosi czasów minionych

Gdyby nie oni, nie byłoby komandosów w Lublińcu. To oni zasilili Formozę i GROM. Historia tajnej jednostki specjalnej stała się inspiracją do filmu dokumentalnego o 1 Batalionie Szturmowym z Dziwnowa. Zdjęcia realizowano na poligonie drawskim i w zrujnowanych koszarach w Dziwnowie.

W 1961 roku w Krakowie utworzono jednostkę specjalną – 26 Batalion Rozpoznawczy nr 4101. Trzy lata później został on przeniesiony do Dziwnowa i rozkazem ministra obrony narodowej z 8 maja 1964 roku zmienił nazwę na 1 Batalion Szturmowy. Jednostka liczyła wtedy 24 oficerów, 38 podoficerów i 360 żołnierzy. Batalion zajął w Dziwnowie poniemieckie koszary nad rzeką Dziwną. Nie była to zwyczajna jednostka. Podlegała bezpośrednio szefowi Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. W razie wojny, w tym czasie bardzo realnej, jej żołnierze mieli siać zamęt w północnych Niemczech i Danii – dokonać rozpoznania i utorować drogę dla głównych sił zmechanizowanych.

Komandosi Polski Ludowej

Byli przygotowani do klasycznej dywersji na terytorium NATO w okresie zimnej wojny.

„Tak, byliśmy komandosami w peerelowskiej Polsce”, przyznaje oficer jednostki, ppłk rez. Witold Brzozowski, dziś dyrektor szkoły społecznej w Dziwnowie. Co roku organizuje Festyn Komandosa, który stał się nieoficjalnym, trwającym trzy dni świętem wojsk specjalnych i tradycji 1 bsz. „Ale innego wojska w tym czasie nie było. Byliśmy patriotycznie zmotywowani, szkoliliśmy się najlepiej, jak potrafiliśmy, żeby wykonywać zadania, które nam stawiano. I chyba nieźle nam to wychodziło”.

Gdyby nie komandosi z Dziwnowa, nie istniałaby dziś Jednostka Wojskowa Komandosów w Lublińcu (nr 4101 – kontynuuje tradycje 1 bsz), pewnie nie powstałaby Formoza, a nawet GROM, bo to tam trafili żołnierze z Dziwnowa, szkoląc potem dzisiejszych polskich specjalsów.

„Słuchając wspomnień byłych żołnierzy, doszedłem do wniosku, że trzeba to utrwalić, że to aż się prosi o film”, mówi reżyser dokumentu Dominik Pijański. Na co dzień pracuje w dużej agencji reklamowej, ale jest pasjonatem armii i historii wojska. „Drugi powód to dzisiejsza świadomość ówczesnej sytuacji, bez tego nie można oceniać przeznaczenia jednostki. Podczas zdjęć jeden z młodych uczestników powiedział mi: »tak, słyszałem o tej jednostce. Tylko nie rozumiem, po co oni chcieli atakować Danię, co im ten mały spokojny kraj przeszkadzał«”.

Pijański wspomina pierwsze spotkania ze starszymi panami, którzy wcale nie wyglądali na komandosów. Życzliwi, ale z dystansem. „Kiwali głowami, »tak, tak, dobrze, można tę historię udokumentować«, ale chyba nikt nie wierzył, że tak się stanie. Nawet ja sam nie do końca wiedziałem, czy się uda – to była spontaniczna idea, bez jasno określonego planu”, opowiada.

Regularnie zaczął pojawiać się z kamerą w Dziwnowie. Zdobywając powoli zaufanie specjalsów, zaczął archiwizować rozmowy z nimi. Przez trzy lata zebrało się wiele godzin takich nagrań. Niejednokrotnie okazało się, że „zdążył przed Panem Bogiem”, bo część jego rozmówców już nie żyje. Jak Tadeusz Nowak, chorąży 1 bsz, uczestnik inwazji na Czechosłowację po Praskiej Wiośnie i misji w Egipcie. Jego syn jest dziś oficerem JWK w Lublińcu.

Byli specjalsi „opanowali” Dziwnów. Prowadzą tu dziś restauracje, szkoły nurkowania, pensjonaty i hotele. Miejsce ma klimat, zwłaszcza do takich wspomnień. Realizatorzy spędzili wiele godzin, szukając śladów po jednostce. Spotykali się w prywatnych mieszkaniach, zdewastowanych koszarach, na „polach ryżowych”, gdzie ćwiczyli komandosi, albo po prostu w Café Rosa (nie przypadkiem nazwa lokalu nawiązuje do serialu „Stawka większa niż życie” – w filmie właścicielka jest członkiem siatki wywiadowczej). Właściciel tej kawiarni to były żołnierz, sam piecze nocami ciasta, a w lokalu hoduje kanarki. Specjalsi żartują, że to lokal „konspiracyjny”, jak w filmie. Nagrane podczas spotkań wspomnienia są główną kanwą dokumentu „4101 Dziwnów”.

Rozróby i zjadanie wiewiórek

Komandosi otwarcie mówią o wielkiej polityce, w jaką wciągnięto ich jednostkę. Mieli być forpocztą wojsk Układu Warszawskiego w ewentualnej wojnie z NATO.

„Rzeczywistość dla nas, żyjących w tych czasach, nie była taka czarno-biała, jak to postrzegamy dzisiaj. Przecież wtedy istniały NATO i Układ Warszawski. Innej możliwości nie było. Każdy był po którejś stronie barykady”, mówi ppłk Brzozowski. „To nie jest tak, że wtedy NATO było miłą, fajną organizacją. Byliśmy również celami i gdyby doszło do konfliktu pomiędzy mocarstwami, nikt by nie rozważał, jakie faktycznie nastroje panują w Polsce”. 

Specjalsi z Dziwnowa musieli umieć przeprowadzać szybkie akcje desantowe, opanować rozpoznanie, walkę wręcz, a nawet minowanie i wysadzanie portów przeciwnika na kierunku Jutlandia.

„Moja kompania specjalna płetwonurków była przygotowana do rozpoznania wszystkich przesmyków w tym rejonie”, mówi emerytowany st. chor. sztab. Zbigniew Jeszka, jeden ze specjalsów. „Z okrętów podwodnych kod 641, czyli typu Foxtrot, które w tamtych latach stanowiły wyposażenie polskiej marynarki wojennej, wychodziliśmy w czasie zanurzenia przez luki torpedowe”. Komandos kładł się w miejscu, w które trafia przed wystrzeleniem torpeda, a marynarz zamykał za nim właz. Po otwarciu wyrzutni luk torpedowy zalewała woda. „Jeśli coś było nie tak ze sprzętem, mieliśmy marne szanse na przeżycie”, opowiada Jeszka.

Pod wodą komandos dopływał do brzegu, zrzucał kombinezon i pędził na miejsce zbiórki. Te ćwiczenia odbywały się pod Kołobrzegiem czy Darłowem, ale Jeszka do dziś wie, jak unieruchomić niejeden port. Nie tylko w Polsce.

Opowiadają o bytowaniu: zrzucani gdzieś w Polsce, za wszelką cenę musieli dotrzeć na czas do macierzystej jednostki, a milicja i WSW miały ich rysopisy jako zbiegów z bronią. Kradli więc rowery i karetki pogotowia, przechodzili lasami, żywiąc się zawłaszczonymi w gospodarstwach kurami, a czasem polowali nawet na wiewiórki. Opowiadają o rozróbach w dziwnowskich lokalach, na które dowództwo przymykało oko, bo system szkolenia wymagał właśnie, żeby wychować żołnierzy-łobuziaków. Mówią o ćwiczeniach na sprzęcie NATO, który trafiał do nich np. z zaprzyjaźnionego komunistycznego Wietnamu. Wspominają wreszcie operację w Czechosłowacji w 1968 roku pod kryptonimem „Pochmurne lato”. 1 Batalion Szturmowy z Dziwnowa dostał za zadanie opanowanie strażnic granicznych i lotniska Hradec Kralowe, gdzie miała zostać ześrodkowana polska 2 Armia.

Ochraniali sztab i brali udział w szukaniu m.in. stacji radiolokacyjnych. Później komandosi dostali cynk, że gdzieś w okolicznych wsiach Czesi ukryli w stodołach i magazynach swoje samoloty bojowe. Zrobili więc akcję we wsi. Znaleźli jedną maszynę: MiG-15, na placu… jako pomnik.

„Nie wiedzieliśmy nawet, co się w Czechosłowacji dzieje. Przed wysłaniem nas za granicę dwa miesiące spędziliśmy na poligonie praktycznie bez dostępu do informacji. Nie było wtedy internetu, wiedzieliśmy tylko tyle, ile chciano nam powiedzieć”, mówi ppłk Brzozowski. „Braliśmy udział w niepotrzebnej operacji, ale wróciliśmy z Czechosłowacji z czystym sumieniem. Jako żołnierze wykonaliśmy zadanie, ale też nikomu nie zrobiliśmy krzywdy”.

Pijański wiedział, że same rozmowy nie wystarczą do zrealizowania atrakcyjnego dla widza dokumentu. Jedyne, co zachowało się do dzisiaj, to wspomnienia i zdjęcia żołnierza 1 bsz 

Janusza Tomczaka. Przekazane Stowarzyszeniu, dają wyobrażenie, jak wyglądało szkolenie w Dziwnowie: głównie skoki spadochronowe na ziemię i do wody, z samolotu czy ze śmigłowca. Oprócz tego nie ma praktycznie żadnych materiałów filmowych dokumentujących morderczy system szkolenia.

Rekonstrukcja w każdym detalu

„Jasne się stało, że trzeba to w jakiejś części zrekonstruować. Ale z maksymalną dbałością o każdy szczegół”, mówi Pijański.

Zabrał się za to z zespołem comcam.pl – specjalistów w produkcji filmowej i fotografii, znających specyfikę tematyki wojskowej. Damian Kramski, jeden z liderów zespołu, to były fotoreporter „Gazety Wyborczej”, z doświadczeniem na misjach w Afganistanie, zdobywca nagród Grand Press Photo. Postanowiono, że trzeba również zrekonstruować fragmenty szkolenia komandosów tam, gdzie ono się faktycznie odbywało w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – w Jaworzu, na poligonie drawskim.

„Postawiliśmy na mobilność, na proste środki, takie, jakimi w tamtych czasach dysponowali realizatorzy telewizyjni lub z Czołówki”, wyjaśnia Damian Kramski.

O produkcji robiło się coraz głośniej, zwłaszcza wśród ludzi związanych z tematem. Zaczęły się pytania o możliwość udziału w projekcie. „To spowodowało, że dalismy ogłoszenie na Facebooku. I spotkało się ono z niesamowitym odzewem. Było w kim wybierać, choć potem nastąpiła weryfikacja. To było ogromne wyzwanie logistyczne, okazało się, że żaden termin nie jest dobry. Trzeba było dopiąć bardzo wiele spraw, w tym zadbać o formalne zgody i pozwolenia”.

Pomysł spodobał się dowódcy generalnemu, gen. Mirosławowi Różańskiemu. „Robimy to”, powiedział, i to bardzo ułatwiło przebrnięcie przez formalności urzędowe.

Wsparcie rekonstrukcji sprzętem zadeklarowała 12 Szczecińska Dywizja Zmechanizowana, na przyjęcie filmowców zgodził się też oczywiście komendant poligonu.

W połowie września do Jaworza zjechał sprzęt z epoki. Rekonstruktorzy zamieszkali w oryginalnych namiotach typu NS10 z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, dokładnie takich, w jakich mieszkali żołnierze na poligonie. Poruszali się pojazdami UAZ 469B i BRDM, a także starami 266 i 200 z 7 Brygady Obrony Wybrzeża. W rekonstrukcji i filmie „zagrała” nawet „szpiegowska” oryginalna radiostacja R 354, używana w tym czasie przez kompanie specjalne do komunikowania się z dowództwem na dalekie odległości (w kilka sekund przesyłała zaszyfrowane meldunki). Pokazano działanie cudu techniki tamtych czasów, przyrząd do namierzania stacji radiolokacyjnych MRP-4. Wreszcie prawdziwy rarytas: swoisty „catering” na planie zapewniała prawdziwa kuchnia polowa wzór 51 z 1952 roku. Stała dokładnie w miejscu, gdzie była w czasie ćwiczeń w Jaworzu. Kucharz, były oficer marynarki, serwował z niej bigos i grochówkę w aluminiowych talerzach i menażkach.

Także umundurowanie po części było oryginalne, a resztę uszyła zaprzyjaźniona firma z Lublińca.

W zdjęciach wzięło udział 24 rekonstruktorów z całej Polski. Od stóp do głów byli umundurowani i uzbrojeni jak komandosi z Dziwnowa. Czuwali nad nimi byli żołnierze z Lublińca (Stowarzyszenie Byłych Żołnierzy Wojsk Specjalnych od początku wspierało ten filmowy projekt) i oczywiście sami oficerowie 1 bsz. Odtworzono tor przeszkód: wspinanie się po oponach i ściankach, bieg przez rozciągnięty nad mokradłami „mostek”, labirynt w bunkrze, w którym toczono walkę z zaskoczenia w budynku, w absolutnej ciemności. Były też ćwiczenia płetwonurków na Jeziorze Głębokie. „To był ważny etap zdjęć, wyszło nieźle. Teraz czas na przetworzenie materiału na archiwalia”, Pijański był zadowolony z działań na poligonie drawskim.

Premiera tuż-tuż

Film ma być gotowy jeszcze tej jesieni. Dokument ze świadkami historii, przeplatany dynamicznymi rekonstrukcjami, powstał bez dotacji, sponsorów, za własne pieniądze i dzięki zaangażowaniu ludzi, którzy stwierdzili, że tę historię trzeba opowiedzieć.

„Będzie go można oglądać zawsze na Festynie Komandosa, ale chcę, by mógł go obejrzeć każdy, kogo ta historia zainteresuje”, mówi reżyser. „To ważny kawałek historii polskiego wojska. Byli spadochroniarze Sosabowskiego, byli cichociemni, byli Żołnierze Wyklęci, jest GROM, są komandosi z Lublińca, a gdzieś między tym wszystkim trzeba umieścić komandosów z Dziwnowa”.

Marcin Górka

autor zdjęć: COMCAM.PL





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO