W jaki sposób lokowano i zabezpieczano miasta? Jak nasi królowie myśleli o bezpieczeństwie państwa? Dokąd prowadził Szlak Orlich Gniazd? Rozpoczynamy wyjątkowy cykl publikacji „Polska sztuka fortyfikacji”. Znakomity przewodnik oprowadzi nas po perłach architektury militarnej.
Kwietniowy wieczór 1783 r. Obóz wojskowy na James Island. Tadeusz Kościuszko kosztuje smak sławy i ogląda ze swymi żołnierzami wielki spektakl na niebie. To feu de joie (jak opisuje Alex Storozynski) jest naprawdę imponujące. Działa artyleryjskie grają swój wielki finał i wyrzucają morze ognia, rozdzierając łuną niebo. Zwycięska armia wysyła z impetem fajerwerki jeszcze raz na odchodne pokonanym Brytyjczykom. Powstaje państwo. Ale Kościuszko myślami jest już w Polsce. Na naszej okładce widzimy go takim, jakim pamiętają go Amerykanie. Tuż po jego sukcesach – świeże szlify generalskie, zasłużone uznanie i przyjaźnie na lata. No i ba, pierwszorzędny żołd, którego skuteczna wypłata stanowić będzie oś jego wieloletniej korespondencji z Thomasem Jeffersonem. Oto Kościuszko, przyszły „bohater dwóch narodów”, w którego sercu rodzi się pomysł insurekcji. Oto wizerunek dowódcy odbiegający od obowiązującego przekazu kanonicznego. Bez kosy w tle, chłopskiej sukmany i czerwonej rogatywki. Jeszcze przed Zieleńcami, Dubienką, krakowskim rynkiem, Racławicami, goryczą Maciejowic. Przed więzieniem i spotkaniem z carem. Polski oficer, absolwent szkoły kadetów, twórca genialnych – według Amerykanów – fortyfikacji. Przywiezie do Polski pomysł na pierwszą formację żołnierzy specjalnych – strzelców celnych. Lojalny i pełen nadziei na sojusze służące odrodzeniu niepodległej ojczyzny, gorzko skonstatuje po latach, że polityka europejska była dla Polski „sztuką lepszego oszukiwania”. Zanim jednak to nastąpi, ten urodzony żołnierz i dowódca da z siebie wszystko.
***
„Opłakiwanie poległych jest błędem. Powinniśmy dziękować Bogu, że tacy ludzie żyli” – stwierdził gen. George Patton. Dosadnie i celnie, jak zwykle u tego dowódcy. Ale może gdyby lepiej znał naturę Polaków, wiedziałby, że te dwa zjawiska nie muszą się wykluczać. Że nasze wojny następowały zbyt szybko, byśmy mogli odtworzyć cenną krew. Że z trudem nam przychodzi ograniczenie miejsc naszych poległych do cmentarzy i suchych statystyk. Statystyki lubują się w wojnach, żywią się nimi, skutecznie oswajając efekt skali, który przestaje robić wrażenie. A choć według popularnego porzekadła są one najdoskonalszą emanacją kłamstwa, to stanowią też jednak najbardziej lapidarny opis istoty tego najdziwniejszego od zarania dziejów eksperymentu, jakim jest konflikt zbrojny. Rachunek zysków i strat to nie tylko informacja o wartości potencjału bojowego państwa. To przede wszystkim surowa prawda o żołnierskim losie. Zanim bowiem zakończy się epizod wojny, podsumowany statystyką, dochodzi tam do krańcowych, z punktu widzenia metafizyki życia człowieka i ciągłości trwania narodu, zdarzeń. I tu się właśnie zatrzymujemy. Główną część tego numeru kwartalnika poświęciliśmy konfrontacji stron, w jej najbardziej dosłownym wymiarze – zagadnieniu obrony. Sportretowaniu nas w chwili próby, w doświadczeniu odpierania ataku sił zwykle większych liczebnie i lepiej uzbrojonych. Statystyki wojenne przewidywały natychmiastową i bezwzględną zastępowalność żołnierzy w przerwanym szyku bojowym. Przewidywały też nagłą przemianę wyrwanych z narodu pokoleń w zastępy „nieznanych” i na zawsze zaginionych. Ale matki i tak zawsze liczyły po swojemu.
Zapraszam do lektury.
komentarze