„Ci cholerni Polacy!” – pierwszy raz te słowa miał wypowiedzieć w kierunku polskich pilotów pewien brytyjski sierżant, który nie mógł się z nimi porozumieć, po tym jak „egzotyczni sojusznicy” zjawili się na Wyspach na początku 1940 roku. Kiedy jednak Polacy przydzieleni do brytyjskich eskadr i służący w dwóch polskich dywizjonach myśliwskich – 302 i 303 pokazali co potrafią w walce z Luftwaffe atakującej Anglię latem tego roku, ta pejoratywna uwaga zmieniła się w pełne podziwu zawołanie. Jeden z najbardziej znanych ówczesnych amerykańskich korespondentów wojennych, Quentin Reynolds napisał w artykule do „Collier’s Weekly” po tej pierwszej decydującej bitwie drugiej wojny światowej: „Polscy lotnicy są w tej chwili prawdziwymi bożyszczami Anglii”.
Nie przesadzał ani trochę. Między innymi plakat z fotografią jednego z asów dywizjonu 303, kapitana Jana Zumbacha według dywizyjnej kroniki, „rozszedł się w tysiącach egzemplarzy – potapetowali nim ściany we wszystkich urzędach – rozdawano go na ulicy. »Dzierlatki« wszystkich wieków wzdychały tęskliwie, przestępując z nogi na nogę, wpatrzone w tę twarz »dzielnego wojownika«”. Zdjęcie popularnego i lubianego powszechnie „Donalda”, jak nazywano Zumbacha, znalazło się na plakacie reklamującym brytyjskie obligacje wojenne razem z hasłem: „Oszczędności wojenne dodadzą skrzydeł zwycięstwu”. To był dopiero początek „Polakomanii” na Wyspach. W marcu 1941 roku do angielskich kin trafił film pt. „Niebezpieczny księżyc”. Jego bohaterem był polski wirtuoz fortepianu, który po wybuchu wojny zostaje pilotem i przedziera się do Wielkiej Brytanii, by bronić jej przed znienawidzonymi Niemcami. Film cieszył się wielkim powodzeniem szczególnie wśród młodych Angielek, gdyż rolę Polaka grał jeden z najpopularniejszych wówczas amantów kina – Anton Walbrook.
Szczytem mody wśród angielskiej socjety stało się również zapraszanie polskich lotników na proszone kolacje i koktajle. W lutym 1941 roku „królowa salonów” i „najpiękniejsza kobieta Anglii”, Mrs. Jean Smith-Bingham zapoczątkowała nowy trend wśród brytyjskich dam, „adoptując” polski dywizjon 303 i obwołując się jego „matką”. Z tej okazji wydała na jego cześć huczne przyjęcie w hotelu Dorchester. Porucznik Mirosław Ferić zamieścił w kronice dywizjonu dowcipne sprawozdanie z tego wieczoru: „Trzeba było przyznać, że party było doskonale zorganizowane: kolacja, tańce, kabaret z «Café de Paris», wszystko w towarzystwie pań specjalnie zaproszonych, z których co druga posiadała tytuł, ale więcej niż co druga posiadała «swoje lata», chociaż było kilka młodych a uroczych cór Albionu. Najwięcej było prasy i błyski aparatów reporterskich towarzyszyły całej uroczystości do samego końca”. Z czasem prawie każdy polski dywizjon miał swą mniej lub bardziej utytułowaną matkę.
Podboje podniebne i sercowe
Oczywiście należy pamiętać, że trwała wojna i były to jedynie „przerywniki” w trudnej i niebezpiecznej służbie myśliwców, ale po akcji lub odwołaniu alarmu na lotnisku, polscy piloci, podobnie jak ich brytyjscy koledzy, najczęściej koili nerwy w pubach i nocnych klubach. Z Northolt, gdzie stacjonował dywizjon 303, do Londynu jechało się metrem niecałą godzinę. Największym powodzeniem cieszyły się ciemne i spowite w papierosowym dymie sale nocnych klubów z muzyką jazzową, jak Café de Paris z orkiestrą legendarnego Kena „Snakehipsa” Johnsona, czy Klub 400 z Tiny Timem Claytonem i jego Whispering 400 Band. Na zatłoczonych parkietach pary tańczyły w rytm sentymentalnych szlagierów, na przykład Night and Day czy A Nightingale Sang in Berkeley Square. „Powietrze w klubie było gęste od dymu i seksu, a tradycyjna moralność szła w kąt”; „W Londynie czekały usta czerwone jak róża” – te dwa zdania z pamiętników pilotów „kościuszkowskiego” dywizjonu najlepiej oddają atmosferę czasu wojny, kiedy żyło się intensywniej, bo następnego dnia mogło się nie mieć tyle szczęścia, by wrócić z akcji.
A w zdobywaniu „ust czerwonych jak róża” Polacy w Londynie i okolicach nie mieli żadnej konkurencji. Jeszcze przed swymi podniebnymi zwycięstwami podbili serca piękniejszej części Albionu. W odróżnieniu od Brytyjczyków, uczonych od małego by nie okazywać zbytnio emocji, nie wahali się w towarzystwie kobiet wyrażać swych uczuć, a nawet ujawniać słabości. Romantyczni i szarmanccy bohaterowie, całujący w rękę i obdarowywujący bukietami czerwonych róż (na które w warunkach wojennych czasami trzeba było wydać całą pensję) nie musieli nawet dobrze znać angielskiego. „Pół godziny spokoju nie miałem, bo wciąż mnie proszono o przełożenie na angielski listu miłosnego, albo listu do znajomej Angielki” – wspominał jeden z instruktorów RAF uczących Polaków języka angielskiego. Inny, zasypywany podobnymi prośbami, wpadł na pomysł ułożenia „epistolarnych szablonów” – od prostych próśb o spotkanie, po najgorętsze wyznania miłosne. „Tak więc w zależności od zamiarów, jakie miałeś względem dziewczyny, szedłeś do niego i mówiłeś: «Nauczycielu, proszę list numer trzy»” – wspominał jeden z pilotów dywizjonu 303.
Mąż spadł jej z nieba
Sami Polacy byli zaskoczeni swym powodzeniem i wyzwoleniem Angielek. Jeden z pilotów zapisał w pamiętniku po randce: „Te angielskie panny są zupełnie inne od Polek. «Kochasz mnie?», spytała prosto z mostu. Jest bardzo miła, ale w ten sposób nie zdobywa się mężczyzn”. Jan Zumbach wśród swych wielu przygód miłosnych na Wyspach, szczególnie zapamiętał jedną. Któregoś wieczoru w Orchard, ulubionej gospodzie dywizjonu 303 pod Northolt poznał atrakcyjną młodą kobietę o imieniu Ann. Po kilku dniach zaprosiła go do swego domu na kolację, by, jak stwierdziła, przedstawić polskiego asa rodzicom. Po kolacji rodzice udali się na spoczynek, a Ann zaproponowała oficerowi spędzenie nocy w jej sypialni. Po wejściu do pokoju włączyła gramofon i w tańcu oboje zaczęli „całować się namiętnie”. W pewnym momencie Ann przeprosiła kapitana i wyszła do łazienki. Zumbach nie do końca pewien, co dalej nastąpi, postanowił zaryzykować – rozebrał się i wsunął pod kołdrę. Czekając na partnerkę, sięgnął po gruby zeszyt leżący obok nocnej lampki. Był to pamiętnik Ann, w którym szczegółowo opisywała swe podboje miłosne z całym „legionem mężczyzn”. Wśród nich widniały także nazwiska kolegów z dywizjonu i Zumbach z satysfakcją skonstatował, że mają znacznie wyższe oceny od Brytyjczyków. Wkrótce potem dołączył do tej listy, ale nigdy nie dowiedział się, jakie dostał noty…
Jednak większość Brytyjek szukała w związku z mężczyznami czegoś więcej niż przygody miłosnej. Czarujący Polacy o nienagannych manierach wydawali się dobrym materiałem na mężów. Czasami zdarzało się, że taki kandydat lądował dosłownie prosto z nieba. Podczas rajdu nad Francję w kwietniu 1942 roku samolot porucznika Zygmunta Bieńkowskiego został tak ciężko uszkodzony, że z trudem wrócił do Anglii. Awaryjnie lądował między drzewkami sadu nieopodal jakiejś miejscowości. Po uporządkowaniu maszyny i zatelefonowaniu na policję, Bieńkowskiego zaproszono do jednej z okolicznych farm. „Zdążyłem zauważyć, wspominał pilot, że w domu, do którego mnie zaprowadzono, było młode dziewczę, więc z miejsca poprosiłem o możność odświeżenia się i wyelegantowania i dopiero wtedy zjawiłem się na filiżankę herbaty. [Gospodarze] pytań [mieli] bez liku. Wszystkie znane, tysiąckrotnie zadawane pytania. «Do you like…» – Jedno mnie tylko zaskoczyło: «Are you married?». Dopiero wejście panny do pokoju wytłumaczyło mi jego źródło”. Porucznik Bieńkowski po upływie półtorej godziny goszczenia u farmerów, odjechał do swej bazy bez „dalszych konsekwencji”, ale miał wśród znajomych takich pilotów, którzy po podobnym awaryjnym lądowaniu znaleźli swe życiowe partnerki. Jeden z nich poznał przyszłą żonę, gdy po zestrzeleniu wylądował na spadochronie w ogrodzie jej rodziców.
Rekwirują wszystko, co ładne…
Na tak wielkie powodzenie Polaków u płci pięknej nie mogli pozostawać obojętni Brytyjczycy, a zwłaszcza brytyjscy piloci, którzy ze zdziwieniem stwierdzili, że „ci cholerni Polacy” odbierają im palmę pierwszeństwa nie tylko w starciach z messerschmittami, ale także na dansingach. Pierwszy dowódca dywizjonu 303, major Ronald Kellett zanotował w swym dzienniku ze zdumieniem: „Płeć przeciwna nie może się oprzeć całowaniu w rękę przez Polaków!”. W jednym z numerów „Daily Sketch” w kąciku porad sercowych ukazał się taki oto list sześciu angielskich pilotów: „Martwi nas, że żadna nie chce na nas spojrzeć. Dlaczego? Dlatego, że na naszym lotnisku rozplenili się polscy lotnicy i rekwirują wszystko, co ładne i skromne […]. Co mamy robić?”. Niektórzy co sprytniejsi członkowie RAF wpadli na proste rozwiązanie – zaczęli udawać Polaków. Mówiąc z fałszywym słowiańskim akcentem, całowali damskie ręce na lewo i prawo, a przed wstąpieniem do klubu, przypinali do mundurów naszywki z napisem „Poland”. Wspomniany wyżej korespondent wojenny, Quentin Reynolds zanotował kwestię, na którą pewien pilot RAF z powodzeniem podrywał swe rodaczki: „I am Polish aviator. Please have drink with me. I am very lonely”.
Z czasem, gdy wojna się przedłużała, a sytuacja polityczna Polski była coraz bardziej niejasna przez poczynania sowieckiego „sojusznika” także wielu Polaków zaczęło myśleć o ułożeniu sobie życia na Wyspach. Niechętnie patrzyło na to dowództwo Polskich Sił Zbrojnych, zakładając, że gdy nadejdzie moment powrotu do kraju, mogą wystąpić problemy z brytyjskimi rodzinami ich żołnierzy. Nie inaczej było też w polskim lotnictwie. Gdy cytowany już tutaj Zygmunt Bieńkowski został awansowany do stopnia kapitana i pod koniec 1942 roku objął dowództwo dywizjonu 303, w zakresie jego obowiązków znalazło się między innymi rozpatrywanie próśb o pozwolenie na małżeństwo. Kapitan tak to opisał w dywizyjnej kronice: „Małżeńskie kłopoty w Dywizjonie coraz szersze zataczają kręgi. Zgłaszają się i starzy, i młodzi, zgłaszają się szczerze i zgłaszają się dla interesu. Był u mnie młody podoficer, który wprost powiedział, że jemu Polska nic nie dała, że on chce sobie przyszłość zabezpieczyć w Anglii czy też w Ameryce, byle pewną i spokojną. Z reguły miałem z takim gościem półtoragodzinną rozmowę, po czym kazałem mu się przez dwa tygodnie zastanowić i po tym okresie, jeśli wracał, mówiłem «nie», choć były wyjątki, gdzie trudno było odmówić”. I do takich wyjątków należał przypadek szeregowego Lenia. Kapitan Bieńkowski, mając wątpliwości „natury moralnej” konsekwentnie odrzucał jego prośby o pozwolenie na ślub z Angielką. Wreszcie, jak zanotował Bieńkowski: „Otrzymałem listy od panny, od matki, od Inspektoratu. I ostatecznie matki głos przeważył. Nie wzruszyłby mnie chłopak, nie wzruszyłaby panna, ni los dziecka nie zmieniłby mojego stanowiska. Ale każdy z nas miał matkę i każdemu z nas Jej pamięć jest droga. Dla niej zezwolenia udzieliłem i dla niej, mam nadzieję, że córka jej szczęśliwą będzie”. Kiedy skończyła się wojna i wielu z polskich weteranów zmuszonych było pozostać na emigracji, często z zazdrością patrzyli na swych kolegów, którym los pozwolił ułożyć sobie życie w Anglii czy innych krajach Zachodu.
Większości pozostało wspominać dni chwały i „gwiazdorskiej” popularności w czasie bitwy o Anglię. Jak krótki w sumie był to okres, świadczy zapis w kronice dywizjonu 303 z listopada 1942 roku: „Matka Dywizjonu z czasów Battle of Britain, wychodząc za mąż po raz drugi, zapomniała o Dywizjonie. Obecnie Dywizjon został adoptowany przez Towarzystwo Polsko-Szkockie”. Co nie znaczy wcale, że polscy piloci po odparciu ofensywy Luftwaffe nad Wielką Brytanią, stracili powodzenie u kobiet, czy tym bardziej przestali odnosić zwycięstwa w walce. Generał Witold Urbanowicz, w jednym z wywiadów udzielonych w wieku osiemdziesięciu lat powiedział: „Myślę, że Angielki zasłużyły sobie na pomnik, duuuży pomnik. Były dla nas cudowne”.
Bibliografia
Kosynierzy warszawscy. Historia 303. Warszawskiego Dywizjonu Myśliwskiego im. Tadeusza Kościuszki – z boju i życia, praca zbiorowa, Warszawa 2014
L. Olson, S. Cloud, Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski. Zapomniani bohaterowie II wojny światowej, Warszawa 2004
G. Sojda, G. Śliżewski, P. Hodyra, Ci cholerni Polacy! Polskie Siły Powietrzne w Bitwie o Anglię, Warszawa 2016
komentarze