Pokonali własne słabości, zdobyli Arktykę.
Dotarli na koniec świata, bo dalej na północ nie ma już żadnej miejscowości. Tylko białe niedźwiedzie. Sprostali wyzwaniom, jakie postawiła przed nimi ta wyprawa: nie dali się pogodzie, polarnym drapieżnikom oraz pokonali własne słabości i niepełnosprawność.
Kiedy znajomi pytali Jarosława Kurowskiego, któremu podczas misji w Bośni mina urwała nogę, po co tam jedzie, odpowiadał: „Gdy podnoszę rękawicę, to już jej nie puszczam”. Także Tomasz Rożniatowski, który w wybuchu miny w Afganistanie stracił rękę, chciał sprawdzić się w trudnych warunkach. Dlatego obaj dołączyli do ekipy wyprawy arktycznej Spitsbergen Arctic Expedition 2014, którą objął patronatem minister obrony narodowej. Wzięli w niej udział także Jacek Żebryk i Przemek Wójtowicz, „nieco” mniej poszkodowani weterani. Żartowali, że Przemek był prawą ręką Tomka, a Jacek lewą nogą Jarka.
„Nasz udział w tej wyprawie miał pokazać, że niepełnosprawność nie musi być przeszkodą w podejmowaniu różnych wyzwań, także fizycznych”, tłumaczy Tomasz. Według Jarka przełamywanie własnych słabości ma udowodnić innym poszkodowanym weteranom, że powinni w siebie wierzyć. Zarówno Rożniatowski, jak i Kurski to byli żołnierze powietrznodesantowi, obaj dumni z czerwonego beretu. Dla obu była to pierwsza tak ekstremalna wyprawa, ale – jak zgodnie podkreślają – poradzili sobie znakomicie.
„Ciężko było tylko przy ubieraniu, musiałem prosić kolegę o zawiązanie butów”, wspomina Tomasz, któremu brak ręki nie przeszkadza ani w skokach na spadochronie, ani w nurkowaniu. Proteza nogi nie wykluczyła Jarka z organizowanych przez Stowarzyszenie Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju kilkunastokilometrowych wędrówek po Bieszczadach. Podczas arktycznych mrozów musiał tylko zadbać o dobre ogrzewanie lewej nogi, w której ma także ubytki mięśniowe.
Wyprawa w nieznane
Pomysł wyjazdu na Spitsbergen narodził się kilka miesięcy temu, w czasie koleżeńskiej rozmowy członków Stowarzyszenia Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju. „Okazało się, że możemy dołączyć do grupy osób z innych służb, którzy się tam wybierają. Nie chcieliśmy jechać na wycieczkę, lecz wziąć udział w ekstremalnej wyprawie”, mówi Przemek Wójtowicz. Inspiracją była podobna eskapada, którą w 2012 roku zorganizowali na biegun północny Brytyjczycy.
Potrzebny na wyprawę sprzęt dostali od sponsorów, którzy wspierają środowisko weteranów także przy innych okazjach. Puchowe kurtki i odzież termoaktywną – od firmy Helikon-Tex. Urządzenia wielofunkcyjne z nawigacją oraz bilety lotnicze zapewniła ASUS Polska. Dzięki dofinansowaniu Fundacji MG-13 mogli kupić specjalistyczne wyposażenie przydatne w lodach Arktyki, między innymi buty, które pozwalały na spacer po oblodzonej powierzchni przy temperaturze minus 30 stopni.
Trasa podróży wiodła z Gdańska, przez norweskie miasta Oslo i Tromso, na arktyczny archipelag Svalbard, którego największą wyspą jest Spitsbergen. Plan był taki, że przez pięć dni będą na skuterach śnieżnych eksplorować lodowce. Pogoda nieco skorygowała te zamiary.
Miasteczko Tromso, które zwiedzili po drodze, przywitało ich drobnym, bijącym po twarzy zmrożonym śniegiem. Było szaro. „Czy tak samo będzie na Spitsbergenie?”, zastanawiał się Jarek (następnego dnia okazało się, że na Spitsbergenie nie ma szarówki, lecz panują ciemności nocy polarnej). Przeszli mostem prowadzącym do wyspy Tromsøya, na której jest położone miasto. „Panorama pięknie oświetlonego Tromso to był bajeczny widok, jak z filmów Dinseya”, wspomina Jarek. Stamtąd polecieli do krainy ciemności, na Spitsbergen.
W krainie ciemności
Na miejscu okazało się, że ze względu na trudne warunki atmosferyczne nie dostali pozwolenia na rozbicie namiotów na lodowcu. Wiał przenikliwy wiatr, a zasnute chmurami niebo nie dawało nadziei na pojawienie się zorzy. Podczas nocy arktycznej na Spitsbergenie nie ma turystów, tylko latem są organizowane spływy kajakowe, rejsy statkiem, wycieczki w głąb lodowca. W grudniu Spitsbergen był skuty lodem, pokrytym jedynie cienką warstwą śniegu, nie można było jeździć na skuterach. Pozostały piesze wycieczki – do jaskiń lodowych, sztolni górniczych, na lodowiec. Byli zdani na własne nogi, a Jarek po raz kolejny docenił kijki nordic-walking. Nie zawsze udało się odnaleźć wejście do lodowej jaskini, ukryte pod warstwą padającego śniegu. Trasę trzeba było dokładnie wytyczyć, bo w białej przestrzeni nie było punktów orientacyjnych. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że bez raków na butach i specjalistycznego sprzętu nie ma co się dalej zapuszczać.
Ratrakiem („to taki bus na gąsienicach”, tłumaczy Przemek) pojechali na lodowiec. Jarek wyobrażał sobie, że będzie to po prostu gładka, pokryta lodem góra. I była góra, ale z olbrzymimi głazami i kamieniami oraz zamrożonym piachem. Tomek był zaskoczony, że nigdzie nie ma ani jednego drzewa. Patrzył w ciemność i myślał, że to dziwne, ale nie działało to na niego przygnębiająco.
W pełni sezonu turystycznego na wyspie przebywa 2 tys. ludzi, a w archipelagu Svalbard żyje około 3,5 tys. niedźwiedzi polarnych. Te kilkusetkilogramowe drapieżniki potrafią wywęszyć człowieka nawet z odległości kilku kilometrów. Spotkanie z nimi może skończyć się tragicznie, dlatego osoby oddalające się od osiedli mają obowiązek posiadania broni. „Wypożyczyliśmy mauzera. Pochodził z 1939 roku i miał nabitą na zamku swastykę. Podczas wypraw mieliśmy broń pod ręką, ale jej nie użyliśmy, bo nie spotkaliśmy niedźwiedzi”, opowiada Jacek Żebryk.
Nie natknęli się na nie także nad Morzem Arktycznym, gdy postanowili zażyć morskiej kąpieli (choć podobno poprzedniego dnia miejscowi widzieli spacerującego plażą białego misia). W wodzie o temperaturze minus 1 stopień zanurzyli się na minutę. Potem opowiadali, że było to niezapomniane przeżycie. W ciało wbijała się pajęczyna z tysiącem igieł. Najgorsze okazało się jednak wyjście na brzeg. „Satysfakcja była ogromna, jak przed laty w desancie. Wspólne pokonywanie barier jednoczy i spaja, stajemy się zespołem”, mówi Jarek.
Bieg dla Andrzeja
„Był moim przyjacielem”, mówi o Andrzeju Filipku Jacek Żebryk. Razem pojechali na misję do Iraku. Po powrocie zamierzali wybrać się na urlop do Chorwacji. Atak na patrol grupy bojowej na drodze w północnej części Diwaniji pokrzyżował te plany. Andrzej zginął. Teraz Jacek postanowił uhonorować przyjaciela. Wymyślił, że podczas wyprawy weterani zorganizują na lodowcu zawody – I Bieg Arktyczny Weteranów Poszkodowanych w Misjach im. sierż. Andrzeja Filipka.
Na poczcie, w supermarkecie i budynku, w którym urzęduje gubernator, rozlepili ogłoszenia, zapraszające mieszkańców i turystów do udziału w tej sportowej rywalizacji. Dla nich bieg na trasie 3 km był hołdem oddanym koledze. Patronat nad imprezą objęli Klub Biegacza „Sprint” ze Świdwina i Wojskowy Klub Biegacza „Meta” z Lublińca.
„Przyłączyło się do nas kilkanaście osób. Dla mnie to było spore wyzwanie, po raz pierwszy od lat pokonałem w dość szybkim tempie tak długi dystans. Nie czułem bólu, w głowie kołatała jedna myśl, że dam radę, że najgorsze to raz się poddać”. Na finiszu, to było niesamowite, nawet biegłem!”, opowiada Jarosław Kurowski.
Przemysław Wójtowicz, który jest także pełnomocnikiem do spraw sporu i rekreacji w Stowarzyszeniu Rannych i Poszkodowanych w Misjach poza Granicami Kraju, podkreśla, że po raz kolejny udało się udowodnić, że rehabilitacja przez sport i rekreację to podstawowa droga do zdrowia psychicznego i kondycji fizycznej rannych żołnierzy. „Niepełnosprawność nie jest przeszkodą w uzyskaniu patentu płetwonurka czy zdobyciu Spitsbergenu”, uważa Przemek.
Marzenia o zorzy
Wszyscy uczestnicy wyprawy mieli jedno marzenie: zobaczyć zorzę polarną. Wielu turystów specjalnie w tym celu przyjeżdża na Spitsbergen z najodleglejszych zakątków świata. Zdarza się, że opuszczają to miejsce niepocieszeni. „Nie potrafiłem jej sobie wyobrazić, kojarzyła mi się z gwiazdą betlejemską z dzieciństwa”, przyznał Jacek.
Pierwsza zorza pojawiła się trzeciego dnia wyprawy. Z hotelowych pokoi wyrwał wszystkich okrzyk Tomka: „Zorza!”. Wybiegli przed baraki. „Wstyd się przyznać, ale kiedy spojrzałem w niebo i zobaczyłem ten niezwykły spektakl, zapomniałem, co to ostrość, głębia ostrości… Nie da się opisać słowami tego widoku. Nie oddają go w pełni zdjęcia. Zorzę po prostu trzeba zobaczyć”, mówi fotograf wyprawy Karol Nowicki.
Zorza, która rozbłysła na niebie po zakończeniu biegu, była nagrodą: za sportową rywalizację, za padający śnieg, przenikliwy wiatr i 19 stopni na minusie. Wszyscy patrzyli zauroczeni, jak na czarnym północnym niebie, którego nie rozświetlał księżyc, odegrał się spektakl wyreżyserowany przez naturę. Gnane wiatrem słonecznym naładowane cząsteczki ze słońca były odpychane w okolicach biegunów magnetycznych od górnych warstw atmosfery. Wtedy gazy atmosferyczne zaczynały świecić.
„Miejscowi mówili, że nie pamiętają takiego widoku. Zazwyczaj zorza jest zielona, a nasza błyszczała na tle ciemnego nieba wszystkimi kolorami tęczy. Rozświetlała ciemność przez niemal pół godziny, gdy zazwyczaj utrzymywała się zaledwie kilka minut”, opowiada Jacek.
„Mieniła się nad naszymi głowami na żółto, niebiesko, pomarańczowo, przybierała różne kształty”, wspomina Przemek. „Jej widok wynagrodził wszystkie trudy wyprawy”.
„Zdawało się, że aniołowie tańczą, rozwijają i zwijają świetliste szale”, pisał o zorzy Jan Parandowski. Jacek, Przemek, Tomek i Jarek nie mieli wątpliwości, że ten kolorowy spektakl na niebie po zakończeniu biegu – zorza, która ułożyła się w kształt serca – był prezentem od Andrzeja Filipka. Stali, milcząc, zapatrzeni w niebo, w poczuciu, że odezwał się do nich z góry.
autor zdjęć: Karol Nowicki