Boko Haram dorównuje bestialstwem Państwu Islamskiemu.
Z perspektywy Waszyngtonu czy Londynu wydarzenia w Nigerii są jednak tylko konfliktem lokalnym.
Wieści o problemach w Badze pojawiły się już w pierwszy weekend stycznia 2015 roku. Były co najmniej skąpe. Ot, zdanie lub dwa rzucone na Twitterze przez dziennikarzy z oddalonego o 160 km Maiduguri. Nikogo też raczej nie dziwiły. Tuż obok 10-tysięcznej mieściny znajdowała się ostatnia w stanie Borno baza, w której trzymali się jeszcze nigeryjscy żołnierze. Uderzenie islamistów z Boko Haram było więc tylko kwestią czasu.
Parę dni później do okolicznych miast zaczęły docierać jednak tysiące przerażonych wysiedleńców. Ich historie nie pozostawiały złudzeń: w Badze doszło do czegoś znacznie gorszego niż atak na koszary. „Partyzanci natarli ze wszystkich stron, strzelali i zabijali na ślepo. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy uciekać. Po drodze widzieliśmy mnóstwo ciał”, mówił nigeryjskiemu „Premium Times” 25-letni Ibrahim Gambo. Inni świadkowie opowiadali o ludziach zamkniętych w płonących budynkach i wypadających z podziurawionych kulami łodzi na jeziorze Czad. Mordercy mieli nie okazywać litości nawet kobietom w ciąży.
Skrawki informacji pozwalały stopniowo odtworzyć przebieg wydarzeń. Bojownicy rozbili rządowe oddziały 3 stycznia, po czym zaczęli równać z ziemią Bagę i oddalone o 2 km Doron Gowon. W połowie miesiąca na podstawie zdjęć satelitarnych badacze Amnesty International wyliczyli, że w cztery dni z dymem poszło ponad 3700 budynków; ucierpiało też 16 sąsiednich wiosek. Dalsze zniszczenia to niewiadoma, bo region jest odcięty od świata – rebelianci wysadzili większość wież telekomunikacyjnych w okolicy, a dziennikarze i organizacje humanitarne na razie nie odważą się zbliżyć do miejsca masakry. Nieznana jest też liczba ofiar; niezależne szacunki wahają się od kilkuset do przeszło 2 tys. Armia twierdzi, że „zginęło nie więcej niż 150 osób, wliczając islamistów”, ale nikt nie traktuje tych słów poważnie. Nigeryjscy dowódcy regularnie zawyżają straty wroga i zaniżają własne. Szczególnie po porażkach.
Obojętność wielostronna
Media zachodnie ignorowały horror w Nigerii przez tydzień. Gdy go dostrzegły, uderzyły we wręcz przepraszające tony. „Dlaczego poświęcamy więcej uwagi »Charlie Hebdo« niż atakom Boko Haram?”, pytały w internetowych nagłówkach serwisy Guardian, Time czy CNN. Podawały różne tłumaczenia: od praktycznych (brak reporterów w terenie) po psychologiczne (większe poczucie wspólnoty z Francuzami niż Nigeryjczykami). Ale choć w samokrytyce nie ma nic złego, warto odnotować to, co zauważył Ethan Zuckerman, analityk medialny z Massachusetts Institute of Technology. Korzystając z narzędzi do śledzenia słów kluczowych, wyliczył on, że po 7 stycznia nawet „nigeryjskie media przez trzy kolejne dni częściej wspominały o masakrze w Paryżu niż o znacznie większej, lokalnej tragedii”.
Podobnie do sprawy podeszli czołowi politycy w kraju. Minister finansów Ngozi Okonjo-Iweala „łączyła się z Francją w bólu” za pośrednictwem Twittera, a prezydent Goodluck Jonathan grzmiał o „łajdackim zamachu na wolność słowa”. Żadne z nich przez wiele dni nie zająknęło się o wydarzeniach w Badze. Jonathan odwiedził poupychane w obozach ofiary 15 stycznia, po opublikowaniu przez Amnesty International zdjęć spalonych miast.
Choć Boko Haram zyskało globalny rozgłos dopiero po zeszłorocznym porwaniu 276 uczennic z liceum w Chibok, organizacja działa już od ponad dekady. Na początku wieku była religijną wspólnotą skupioną wokół wygadanego kaznodziei z Maiduguri, Mohammeda Yusufa. Mimo że używała ostrej retoryki – nieustannie oskarżała rządzących o dyskryminowanie muzułmańskiej północy kraju i moralne zepsucie – nie uważano jej za zagrożenie. Z czasem zaczęła się jednak radykalizować, tak w sferze ideologicznej (żądała wprowadzenia szariatu w całej Nigerii i likwidacji świeckich szkół), jak i w podejściu do przemocy. W 2009 roku służby bezpieczeństwa prewencyjnie wybiły kilkuset jej członków. Z rąk policji zginął także Yusuf. Ocalali islamiści poprzysięgli zemstę.
Pod wodzą nowego emira, Abubakara Shekau, Boko Haram dokonało serii zamachów na dyskoteki, instytucje państwowe, kościoły i meczety. Terroryści atakowali zazwyczaj w trzech rozległych stanach północno-wschodniej Nigerii, ale zdarzało się im uderzać i w leżącej w centrum Abudży. Specjalnie utworzone siły antyterrorystyczne nierzadko odpowiadały na ślepo, sięgając po tortury, stosując zasadę odpowiedzialności zbiorowej i taktykę spalonej ziemi. Gdy rząd zastąpił je wojskową 7 Dywizją i wprowadził stan wyjątkowy, a cywile zaczęli formować oddziały samoobrony, terroryści zmienili taktykę. Wycofawszy się na prowincję, skupili się na podbijaniu osamotnionych wiosek, by w końcu zagarnąć wiele miast, w tym ćwierćmilionową Gwozę. Kontrolują je do dzisiaj, rządząc nimi jak średniowiecznym kalifatem. Coraz częściej sieją zniszczenie również po kameruńskiej stronie granicy.
Według amerykańskiego think tanku CFR (Council on Foreign Relations), tylko w 2014 roku konflikt pochłonął 11 tys. ofiar. Miesiąc po miesiącu opisy masakr z setkami zabitych wrastały w rubryki nigeryjskich dzienników. „Zobojętnieliśmy na wiadomości o śmierci”, pisał po rzezi w Badze Eli Ekhator, dziennikarz lokalnej „Naija Center News”. Znieczulicę wzmacnia to, że niemal wszystko dzieje się w najbiedniejszym i najbardziej odizolowanym zakątku państwa. „Dla mieszkańców Lagos północno-wschodnie regiony mogłyby leżeć równie dobrze i na Księżycu. To wiele, wiele godzin podróży”, tłumaczył w telewizji ABC John Campbell, ekspert CFR i były ambasador USA w Nigerii. Najludniejsze nigeryjskie miasto dzieli od Maiduguri ponad 1500 km – więcej niż Warszawę i Moskwę.
Prezydent Jonathan, który zawsze był lakoniczny w kwestii Boko Haram, teraz tym bardziej nabrał wody w usta. „Potwierdzając skalę przemocy, w pewnym stopniu przyznałby się, że zawiódł jako prezydent. Nie będzie więc rozmawiał o bezpieczeństwie na kilka tygodni przed wyborami” [przesuniętymi na 28 marca], tłumaczyła Manji Cheto, analityczka do spraw Afryki Zachodniej z firmy doradczej Teneo Intelligence. Nie bez znaczenia jest też fakt, że w skrajnie skorumpowanej Nigerii demokracja opiera się na zasadzie „zwycięzca bierze wszystko”. Pochodzący z chrześcijańskiego południa Jonathan wie, że na północy nie znajdzie poparcia dla siebie i Ludowej Partii Demokratycznej (People’s
Democratic Party – PDP). Przywrócenie porządku w Borno, Adamawie i Yobe – potencjalnych bastionach opozycji – nie jest więc na liście jego przedwyborczych priorytetów. A nawet gdyby było, problemem pozostałaby potęga Boko
Haram… lub słabość nigeryjskiej armii.
Bezzębny gigant
Mimo budżetu sięgającego 6 mld dolarów, nigeryjskie siły zbrojne nie są ani liczne, ani nowoczesne. Kraj, w którym jest ponad 160 mln obywateli, dysponuje zaledwie 130 tys. żołnierzy. To nie przypadek: w ciągu pierwszych czterech dekad niepodległości wojsko przeprowadziło dziesięć zamachów stanu. Gdy zatem w 1999 roku władza wróciła w ręce cywilów, politycy woleli nałożyć mundurowym kaganiec. „Od 14 lat nasz aparat bezpieczeństwa jest niedofinansowany, ma zbyt mały personel, a nawet brakuje mu broni”, opisywał w „Al-Dżazirze” nigeryjski politolog Bawa Abdullahi Wase.
Nastroje wśród frontowych żołnierzy są tak złe, że wielu po prostu dezerteruje. W połowie grudnia wojskowy trybunał w Lagos skazał na śmierć 54 komandosów, którzy odmówili udziału w rządowej kontrofensywie. Oskarżeni tłumaczyli, że dowództwo chciało ich wysłać do boju bez amunicji i jedzenia. Według nigeryjskich mediów, na proces czeka jeszcze 118 żołnierzy, w tym generał brygady i 14 wysokich rangą oficerów.
Morale oddziałów cierpi dodatkowo przez skandale korupcyjne. Lokalni dziennikarze regularnie oskarżają komendantów o konszachty z islamistami. W ostatnich miesiącach skarżą się na to też wojskowi z Kamerunu, którzy co rusz mają trafiać na skrzynie pochodzące z nigeryjskich zbrojowni. Strach przed tym, że broń dostanie się w ręce dżihadystów, zdecydowanie ogranicza hojność obcych rządów. Mimo że USA podrzucają Nigeryjczykom wiele informacji wywiadowczych, nie mają zamiaru sprzedawać im śmiercionośnego sprzętu. Ale to tylko część prawdy.
Nawet gdyby nigeryjska armia cieszyła się krystaliczną reputacją, nie mogłaby liczyć na szerszą pomoc Zachodu. Choć Boko Haram dorównuje bestialstwem Państwu Islamskiemu, a Abubakar Shekau wyraźnie wzoruje się na Abu Bakrze al-Baghdadim, z perspektywy Waszyngtonu czy Londynu pożoga w Borno jest tylko kolejnym afrykańskim konfliktem o bardzo ograniczonym zasięgu. Jeśli sami Nigeryjczycy nie potrafią na nią spojrzeć inaczej, tym bardziej nie zrobi tego reszta świata.
autor zdjęć: UN/JC McIlwaine