Państwo irackie jest częścią dwóch różnych sojuszy polityczno-militarnych, które mają wprawdzie ten sam cel, ale działają niezależnie od siebie. Na razie w miarę zgodnie.
Międzynarodowa operacja militarna przeciwko Państwu Islamskiemu (IS) od pierwszych uderzeń powietrzno--rakietowych skupia się w głównej mierze na irackim teatrze działań. Dzieje się tak nie tylko dlatego, że w momencie podejmowania decyzji o powołaniu „koalicji chętnych” do walki z kalifatem jego siły stały już u bram Bagdadu, upojone licznymi zwycięstwami, pokonawszy wcześniej w zaskakująco łatwy i szybki sposób najlepsze jednostki armii irackiej w północnych prowincjach kraju. To również oczywisty rezultat skomplikowanej sytuacji strategicznej w regionie Lewantu i Mezopotamii, w której walczący z Państwem Islamskim rząd Syrii jest traktowany przez wszystkich członków koalicji – ponad 60 – jako wróg niewiele tylko lepszy (bo mniej groźny?) niż kalifat.
W tej sytuacji wszelkie działania militarne koalicjantów przeciwko IS w Syrii muszą, chcąc nie chcąc, obiektywnie umacniać reżim prezydenta Baszszara al-Asada, a to jest dla koalicji nie do pomyślenia. I w ten oto sposób toczy się ta niby-wojna z Państwem Islamskim, w której bardziej chodzi o przywrócenie dawnych granic między Irakiem a Syrią i dotychczasowego geopolitycznego status quo, niż o rozwiązanie rzeczywistych problemów, z powodu których kalifat w ogóle powstał i cieszy się (o dziwo) autentycznym poparciem niemałej części sunnickich muzułmanów na całym świecie.
Gdy w październiku i listopadzie 2014 roku uwaga światowej opinii publicznej skupiła się na północnosyryjskim kurdyjskim mieście Kobane, jego bohaterskich obrońcach (i obrończyniach), a także niebywałym dramacie setek tysięcy cywilów atakowanych przez przeważające siły kalifatu, dowódcy koalicji nie mieli wyjścia i musieli wpisać na listę celów również pozycje IS wokół tego „kurdyjskiego Stalingradu”. Podobnie zresztą, jak cele należące do islamistów w regionie syryjskiego Aleppo, gdzie nagła ofensywa Państwa Islamskiego zdziesiątkowała (i niemalże rozbiła) ugrupowania „umiarkowanych” sunnickich rebeliantów, będących nadzieją planistów z Pentagonu na stworzenie sił lądowych do walki z tą organizacją.
Zielone ludziki z Iranu
Beneficjentem tej skomplikowanej sytuacji geopolitycznej jest niewątpliwie głównie syryjski prezydent – autentycznie wzmocniony, w sensie strategicznym i operacyjnym, nalotami koalicji na cele Państwa Islamskiego w Syrii oraz wspomnianymi klęskami poniesionymi przez prozachodnich rebeliantów z rąk siepaczy kalifatu. Na takim przebiegu tej wojny korzystają jednak także iraccy szyici, a wraz z nimi Iran.
Równolegle bowiem do szerokiej międzynarodowej koalicji przeciwko IS, sformowanej we wrześniu 2014 roku pod przywództwem Stanów Zjednoczonych i prowadzącej obecnie kampanię (mocno ograniczonych) uderzeń powietrznych na cele kalifatu, istnieje i działa militarnie drugi sojusz na rzecz obrony geopolitycznego status quo w regionie bliskowschodnim. Sojusz zainicjowany i faktycznie utworzony przez Islamską Republikę Iranu, z wydatną polityczną i materiałową pomocą takich potęg globalnych, jak Chiny i Rosja. Sojusz, skupiający nie tylko państwa, lecz także ludzi i organizacje, głównie szyitów.
Gdy latem 2014 roku wydawało się, że losy Iraku są już przesądzone, że jest już tylko kwestią czasu, kiedy hordy neobarbarzyńców z Państwa Islamskiego wtargną na ulice Bagdadu, zamieniając to miasto w piekło na ziemi, niczym pamiętni Mongołowie w 1258 roku, do akcji wkroczyli Irańczycy. Błyskawicznie przerzuceni do Iraku instruktorzy z Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej (Pasdaran) ogarnęli resztki rozbitej i zdemoralizowanej armii irackiej (często zresztą mimochodem współpracując – o dziwo zgodnie! – z doradcami amerykańskimi, mającymi w Iraku to samo zadanie). Za trenerami pojawiły się także regularne jednostki Pasdaranu (ok. 1–2 tys. ludzi).
Z przyczyn oczywistych Strażnicy działają w Iraku jako ochotnicy – odziani w mundury bez dystynkcji i oznaczeń taktycznych, przypominają jako żywo słynne rosyjskie „zielone ludziki” z Krymu. Nawet wyjaśnienia Teheranu co do obecności jego żołnierzy w Iraku brzmią znajomo („osoby te udały się do Iraku na własną rękę, będąc na urlopach i czasowych zwolnieniach ze służby w kraju”). Warto odnotować ten fakt jako kolejny przyczynek do tezy o zmieniającej się naturze współczesnych konfliktów zbrojnych.
Wraz z najlepszymi ludźmi do Iraku wysłano także uzbrojenie, tysiące ton amunicji i wyposażenia wojskowego, w tym sprzęt ciężki – transportery, wojskowe ciężarówki, śmigłowce. Teheran – starając się zresztą utrzymać całą sprawę w tajemnicy – w lipcu 2014 roku „przekazał” również Irakowi siedem samolotów szturmowych Su-25. Istnieją podejrzenia, że są to te same maszyny, które na początku 1991 roku na rozkaz Saddama Husajna ewakuowano z Iraku do Iranu tuż po rozpoczęciu przez USA i ich sojuszników operacji „Pustynna burza”.
Co więcej, jest niemal pewne, że te samoloty – które prawie natychmiast weszły do akcji – są obecnie pilotowane przez lotników irańskich. Irackie siły powietrzne już od 2003 roku nie dysponują bowiem samolotami typu Suchoj, od tego czasu nie szkolono więc i nie utrzymywano w służbie pilotów takich maszyn. Poza tym, w czasach reżimu Husajna irackie siły powietrzne, zwłaszcza korpus pilotów samolotów szturmowych i myśliwskich, były zdominowane przez sunnitów.
Trudno obecnie podejrzewać, aby szyickie w większości władze w Bagdadzie mogły w pełni zaufać sunnickim wojskowym, do tego wywodzącym się ze znienawidzonego reżimu. Pośrednim potwierdzeniem takiego stanu rzeczy mogą być doniesienia, że to właśnie dawni iraccy piloci wojskowi uczyli w październiku 2014 roku trudnej sztuki latania maszynami typu MiG-21 i MiG-23 młodych adeptów pilotażu z Państwa Islamskiego w jednej z niegdysiejszych baz syryjskich sił powietrznych, zajętych przez siły kalifatu.
Wraz ze Strażnikami Rewolucji Irańczycy wysłali do Iraku ludzi doświadczonych w tworzeniu lokalnych formacji paramilitarnych. Funkcjonariusze ci – w Iranie działający w proreżimowej, fanatycznej ludowej milicji Basidż (Basidże-e-Mostazafan, Ruch na rzecz Mobilizacji Uciśnionych) – zajęli się w Iraku budową szerokiego frontu nieregularnych grup ochotniczych, złożonych głównie z szyitów (ale także chrześcijan, jazydów i innych mniejszości). Werbunek do tych struktur nie ograniczał się jednak wyłącznie do obszaru samego Iraku. Emisariusze irańscy udali się (nierzadko w wielkiej konspiracji) wszędzie tam, gdzie żyją wspólnoty szyickie – począwszy od Libanu, Arabii Saudyjskiej i Jemenu, przez Bahrajn i Kuwejt, na Azerbejdżanie, Afganistanie i Pakistanie kończąc. Tysiące ochotników z tych jakże różnych zakątków świata islamu zjechało w ciągu kilku tygodni do obozów szkoleniowych na terenie Iraku, kierując się wezwaniami swych religijnych liderów. Choć często mówią różnymi językami i należą do różnych grup etnicznych, wywodzą się z jakże odmiennych środowisk kulturowo-cywilizacyjnych, to jednak łączą ich dwie zasadnicze cechy: przynależność do tego samego wyznania w ramach islamu – szyizmu („shi’atu Ali”, czyli stronników Alego) oraz poczucie (przeświadczenie?) o śmiertelnym zagrożeniu, tkwiącym w umacniającym się w Lewancie sunnickim kalifacie Państwa Islamskiego.
Irańska optyka
Teheran od początku swej walki z kalifatem nie waha się przed używaniem retoryki religijnej i teologicznej do opisywania tego, co dzieje się obecnie w tej części Bliskiego Wschodu. W optyce irańskiej wojna z Państwem Islamskim jawi się bowiem w sposób oczywisty jako kolejna odsłona odwiecznego starcia szyitów z sunnitami – dobra ze złem; właściwej (czyli szyickiej) interpretacji islamu z tą wypaczoną, prezentowaną przez sunnitów. W takim podejściu nie ma miejsca na poszukiwanie kompromisu i pokojowego rozwiązania, na pojednanie i miłosierdzie.
Podobnie zresztą jak w działaniach bojowników Państwa Islamskiego, którzy tamtego pamiętnego, gorącego lata 2014 roku zabijali na miejscu w wymyślny, brutalny sposób wszystkich pojmanych irackich żołnierzy będących szyitami (a tacy – o czym warto pamiętać! – stanowili większość personelu jednostek armii dyslokowanych na północy Iraku). Obficie przelana wtedy szyicka krew domaga się dzisiaj tradycyjnej pomsty współwyznawców, co w najbliższym czasie istotnie będzie wpływać na dynamikę konfliktu w Iraku.
Te nieregularne milicje szyickie – irańskie, irackie i złożone z ochotników z całego bez mała świata – trzymają obecnie w szachu oddziały kalifatu na przedpolach Bagdadu. Ofensywa Państwa Islamskiego wyraźnie straciła impet i utknęła tuż przed iracką stolicą, choć nie do końca jeszcze wiemy, czy nie jest to sprytny wybieg strategiczny liderów IS, którzy po prostu chcą, abyśmy sądzili, że tak właśnie sytuacja wygląda. Niezależnie od tego bezsporny pozostaje fakt, że to właśnie szyiccy ochotnicy i irańskie „zielone ludziki” faktycznie obronili Bagdad w najgorszych dniach i godzinach szturmu oddziałów Państwa Islamskiego latem 2014 roku. Nie przyczyniły się do tego ani iracka armia (w istocie już nieistniejąca), ani koalicyjne ataki lotnicze.
Bezpośrednie zaangażowanie Islamskiej Republiki Iranu w Iraku po stronie władz nie ograniczyło się jednak do obrony Bagdadu i zagrożonych szyickich sanktuariów w prowincjach Babil i Karbala. Irańczycy aktywnie wsparli bronią, doradcami i funduszami także irackich Kurdów w ich dramatycznej walce przeciwko oddziałom Państwa Islamskiego w regionie Irbilu i Kirkuku. Również tutaj irańscy oficerowie z Pasdaranu niemal ocierają się co dzień o amerykańskich i brytyjskich doradców wojskowych, pełniących służbę w otwartym wiosną 2014 roku w Irbilu wspólnym amerykańsko-irackim centrum operacyjnym, koordynującym działania koalicji w północnej części kraju.
Jak dotychczas, apogeum irańskiego zaangażowania militarnego w Iraku przeciwko siłom kalifatu to bezprecedensowa decyzja o ściągnięciu do Bagdadu jesienią 2014 roku kilkuset doradców i instruktorów z libańskiego Hezbollahu. Oficjalnie żołnierze ci – należący do najbardziej elitarnych jednostek Partii Boga, z doświadczeniem z walk w Syrii (a wielu zapewne także z bojów z Izraelczykami w Libanie Południowym) – nie uczestniczą w walkach z IS. W odróżnieniu od doradców z wielu innych państw, pełnią oni jednak służbę na pierwszej linii frontu, towarzysząc mało jeszcze ostrzelanym i zgranym szyickim formacjom ochotniczym.
Taką samą strategię Irańczycy zastosowali w czasie wojny w Syrii – umieszczanie grup doświadczonych żołnierzy Hezbollahu przy paramilitarnych oddziałach wiernych reżimowi Al-Asada bardzo szybko wpłynęło na poprawę ich operacyjnej efektywności i w rezultacie zmieniło przebieg konfliktu. Warto przy tej okazji zauważyć, że walka z Państwem Islamskim w Iraku to drugi (po Syrii) „zagraniczny front”, na którym są zaangażowani obecnie libańscy szyici z Partii Boga. To także kolejny dowód na to, że Teheran ma coraz większy wpływ na iracką rzeczywistość polityczną.
Odnowiony sojusz
Zaangażowanie irańskie w Iraku na rzecz walki z kalifatem jest jednak tylko częścią działań wspomnianej „drugiej koalicji”, alternatywnej wobec stworzonej przez Stany Zjednoczone oraz ich zachodnich i arabskich sojuszników. Ważnym elementem tego równoległego sojuszu jest także Federacja Rosyjska. Moskwa, przez kilka dekad (od końca lat pięćdziesiątych XX wieku aż do upadku reżimu Hussajna w 2003 roku) blisko współpracująca z Irakiem, ponownie staje się dzisiaj ważnym partnerem strategicznym dla Bagdadu. Nie ukrywa przy tym, że jej celem – podobnie jak w wypadku zaangażowania w Syrii po stronie władz w Damaszku – jest odzyskanie silnej niegdyś pozycji i wpływów na Bliskim Wschodzie, osłabionych po 1991 roku.
Gdy w czerwcu 2014 roku zagony kalifatu pojawiły się na rogatkach irackiej stolicy, Rosjanie nie bawili się w dyplomację. Z właściwym sobie zaangażowaniem błyskawicznie zorganizowali dostawę do Iraku samolotów szturmowych Su-25, kupionych (po niezwykle korzystnej cenie) przez władze w Bagdadzie. Pierwsze dwie maszyny tego typu zostały przywiezione do niezidentyfikowanej bazy sił powietrznych Iraku na pokładzie olbrzymiego transportowca An-124 Condor już na początku lipca 2014 roku. Podobnie jak w wypadku opisywanych wcześniej samolotów Su-25 dostarczonych Irakowi przez Iran, także i te maszyny niemal od razu weszły do akcji w okolicach Bagdadu. I tu również powstaje pytanie: kto siedział (siedzi?) za ich sterami? Czy Rosjanie, Irańczycy, czy też – jak „wieść gminna” w Iraku i całym regionie niesie – raczej najemnicy z Ukrainy i Białorusi?
Niezależnie od odpowiedzi, faktem jest, że Rosjanie znaleźli się w gronie najbliższych sojuszników Bagdadu. W ciągu ostatnich miesięcy Moskwa dostarczyła Irakowi tysiące ton sprzętu i wyposażenia wojskowego, w tym wiele nowoczesnych systemów i typów uzbrojenia. W większości tych kontraktów zawarto klauzule mówiące o tym, że w pierwszym okresie użytkowania danego sprzętu na miejscu (w Iraku) będą „doradcy i technicy” ze strony producenta. W praktyce oznacza to dzisiaj obecność w Iraku kilkuset rosyjskich wojskowych (oficerów, podoficerów, szeregowych i techników).
Miarą uznania ze strony władz irackich dla działań Rosji stało się powołanie w Bagdadzie jesienią 2014 roku wspólnego iracko-rosyjsko-irańskiego centrum koordynacji działań operacyjnych. Tuż obok, już kilka miesięcy wcześniej, powołano podobne centrum, iracko-amerykańskie. Nic lepiej nie obrazuje stopnia skomplikowania rzeczywistości geopolitycznej, w jakiej toczy się dzisiaj ta „dziwna wojna” z kalifatem.
Bez wątpienia Irak stanowi obecnie prawdziwe centrum walki z IS. Państwo irackie – jego rząd, instytucje, siły bezpieczeństwa – jest częścią dwóch różnych sojuszy polityczno-militarnych, które mają wprawdzie ten sam cel, ale działają niezależnie od siebie. Na razie w miarę zgodnie. Sytuacja, w której w jednym kraju (ba, nierzadko nawet w jednym kwartale tego samego miasta) na co dzień spotykają się oficerowie i żołnierze z wrogich (lub co najmniej nieprzyjaznych) sobie armii, mogłaby prowadzić do napięć i konfliktów. W wypadku Iraku i wojny z kalifatem na razie udało się uniknąć zadrażnień, głównie ze względu na powagę sytuacji operacyjnej na froncie, choć rzeczywistość na miejscu nie jest oczywiście komfortowa dla nikogo. Ani dla Amerykanów, ani dla Irańczyków czy Rosjan, ani tym bardziej dla oficerów z libańskiego Hezbollahu, uważanego oficjalnie przez USA za ugrupowanie terrorystyczne.
Bez odpowiedzi pozostaje pytanie, jak długo da się prowadzić taką „dziwną wojnę” i czy przypadkiem ten koalicyjny dualizm nie wpłynie jednak negatywnie na ostateczny wynik konfliktu z Państwem Islamskim. Ze szkodą dla wszystkich zaangażowanych dzisiaj w walkę z tym zagrożeniem.
autor zdjęć: US ARMY