Stary świat, który zaczął chylić się ku upadkowi wraz z rosyjską aneksją Krymu, teraz runął na dobre. Inwazja Rosji na Ukrainę postawiła przed NATO nowe wyzwania. Sojusz aktywował swe plany obronne, wzmacnia wschodnią flankę i stale wysyła broń na Ukrainę. Choć jest bardziej zjednoczony niż kiedykolwiek, to w kolejnych miesiącach będzie musiał odpowiedzieć sobie na wiele pytań.
Listopad 2019 roku, prezydent Francji Emmanuel Macron w wywiadzie dla tygodnika „The Economist” stwierdza: „NATO właśnie wchodzi w stan śmierci mózgowej”.
Marzec 2022 roku, ten sam polityk w rozmowie z dziennikarzami zaznacza: „Rosyjska inwazja na Ukrainę była dla Sojuszu wstrząsem elektrycznym. Wierzę w NATO. Jest bardziej nieodzowne niż wcześniej”.
Obie wypowiedzi dzieli ledwie dwa i pół roku, ale dziś można odnieść wrażenie, jakby to były lata świetlne. – NATO zdaje właśnie generalny test ze swojego funkcjonowania. Wcześniej przez wielu było oskarżane o to, że rozmiękcza swój rdzeń. Przestaje być strukturą militarną i przeradza się w twór przede wszystkim polityczny – tłumaczy dr Agnieszka Bryc, politolog z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. – Pod koniec lutego jednak zmieniło się wszystko… – dodaje.
Alarm na flance
– Pokój w Europie został zdeptany. Myśleliśmy, że wojna na taką skalę, z którą teraz mamy do czynienia, należy już do przeszłości. To świadoma, przeprowadzona z zimną krwią i długo planowana inwazja. Rosja użyła siły, by pisać historię na nowo, by odmówić Ukrainie prawa do wolnej i niepodległej drogi – podkreślał w dniu rozpoczęcia rosyjskiej inwazji szef NATO Jens Stoltenberg. Poinformował przy tym, że Sojusz aktywuje swoje plany obronne. Innymi słowy, na ręce głównodowodzącego zostały przekazane daleko idące uprawnienia, które dotyczą choćby rozmieszczania wojsk. Stoltenberg zapowiedział też, że NATO jeszcze bardziej wzmocni wschodnią flankę. Decyzje takie zapadły podczas spotkania ambasadorów państw członkowskich, które zostało zwołane m.in. na wniosek Polski, w ramach art. 4 traktatu północnoatlantyckiego. Już wtedy było jasne, że te deklaracje nie są jedynie pustymi słowami. Bo na grę Władimira Putina NATO zareagowało z wyprzedzeniem.
Sojusz zaczął przerzucać wojska na wschodnią flankę, zanim rosyjski prezydent dał sygnał do pełnoskalowego najazdu na Ukrainę. W początkach lutego na lotnisku w Rzeszowie-Jasionce wylądowały pierwsze amerykańskie samoloty. Na ich pokładach wprost ze Stanów Zjednoczonych dotarło do Polski 1,7 tys. żołnierzy z 82 Dywizji Powietrznodesantowej. W ciągu kilku dni przystąpili oni do wspólnego szkolenia z pododdziałami polskiej 18 Dywizji Zmechanizowanej. Tymczasem prezydent Joe Biden podjął decyzję o dalszej rozbudowie amerykańskiego kontyngentu, tym razem o 3 tys. żołnierzy – zarówno ze wspomnianej 82 Dywizji, jak też 101 Dywizji Powietrznodesantowej. Do połowy lutego w Rzeszowie pojawiło się więc łącznie blisko 50 transportowych maszyn. A to był zaledwie początek.
W kolejnych tygodniach, w ramach wzmacniania wschodnich rubieży NATO, Amerykanie wysłali do Polski 12 bojowych śmigłowców Apache z Grecji oraz samoloty F-15 z bazy w Niemczech. Nad Wisłę trafiły również dwie baterie rakiet Patriot. Z kolei Brytyjczycy zapowiedzieli, że skierują do Polski 350 żołnierzy elitarnej piechoty morskiej oraz nowoczesny system obrony przeciwlotniczej Sky Sabre. Na polskim niebie zaroiło się od samolotów. Przestrzeń powietrzną patrolowały m.in. F-35 należące do Wielkiej Brytanii oraz francuskie myśliwce Dassault Rafale. Oprócz maszyn bojowych z lotnisk poderwały się także liczne samoloty rozpoznawcze, jak Boeing E-8C czy AWACS.
A przecież Polska to tylko jeden z elementów rozbudowanej układanki. Na samym początku inwazji amerykański prezydent zdecydował o wysłaniu do Niemiec 1 Pancernej Brygadowej Grupy Bojowej z Georgii w sile 7 tys. żołnierzy. W państwach bałtyckich pojawiły się Apache, F-35 z USA oraz F-16 z Danii, swoje kontyngenty wzmocniły tam Niemcy i Wielka Brytania. Kolejne pododdziały z państw NATO zostały delegowane do Rumunii i Bułgarii. Co więcej, zgodę na stacjonowanie u siebie sojuszniczych wojsk wydały Słowacja i Węgry, czyli państwa, które dotąd tego unikały. Silny będzie zwłaszcza kontyngent w pierwszym z nich. Trafi tam 2,1 tys. żołnierzy oraz systemy Patriot. Za ich dostarczenie odpowiadają armie Holandii i Niemiec.
Wraz ze wzrostem napięcia wokół Ukrainy NATO wzmogło aktywność na morzach. Na Bałtyku pojawił się na przykład kierowany przez Brytyjczyków zespół ekspedycyjny JEF (Joint Expeditionary Force), a potem dołączyły dwa amerykańskie niszczyciele rakietowe USS „Donald Cook” i USS „Forrest Sherman”. Ich główne uzbrojenie stanowią pociski manewrujące Tomahawk, zdolne do przenoszenia ładunków nuklearnych. Z okrętami amerykańskiej marynarki ćwiczyły m.in. polskie jednostki, ORP „Gen. K. Pułaski” i „Ślązak”.
Sojusz zdecydował wreszcie o podniesieniu stopnia gotowości tzw. szpicy (Very High Readiness Joint Task Force), czyli sił natychmiastowego reagowania. Pięć tysięcy służących w nich żołnierzy musi być gotowych do przerzutu w rejon kryzysu w ciągu zaledwie trzech dni. Od połowy marca wraz z siłami liczącymi ponad 30 tys. wojskowych ćwiczą oni na północy Norwegii w ramach zakrojonych na dużą skalę manewrów „Cold Response ’22”.
Sojusz się zbroi
Oczywiście budowa wschodniej flanki trwa, odkąd Rosja zaanektowała Krym i rozpętała wojnę w Donbasie. W efekcie tego procesu do Polski trafiły Pancerna Brygadowa Grupa Bojowa, zespół zadaniowy Brygady Lotnictwa Bojowego US Army, a także wysunięte dowództwo V Korpusu Sił Lądowych USA. Polska stała się także miejscem stacjonowania jednej z czterech batalionowych grup bojowych NATO. Pozostałe trzy zostały ulokowane w Estonii, Łotwie i Litwie. Z kolei w Rumunii służbę rozpoczęła międzynarodowa brygada, w której skład weszli również Polacy.
Sumując zatem siły rozmieszczone na flance wcześniej i te aktywowane obecnie, wychodzi na to, że dowództwo Sojuszu ma tam pod bezpośrednią komendą 40 tys. żołnierzy. Do tego należy dodać armie poszczególnych europejskich państw członkowskich i… 100 tys. amerykańskich żołnierzy rozlokowanych w różnych częściach Europy. Nie wspominając już o pozostających w stanie gotowości 130 samolotach i 140 okrętach. – To znacząca siła. NATO obudziło się z letargu. Moim zdaniem to kwestia nie tyle samej wojny na Ukrainie, ile gróźb, które przy okazji wystosował pod adresem Zachodu Władimir Putin – uważa dr Andrzej Szabaciuk, politolog z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. – Pytanie tylko, w jaki sposób wszystko to przełoży się na długofalową politykę Sojuszu. Bo samo przerzucanie żołnierzy na wschodnią flankę to na razie rozwiązanie tymczasowe – dodaje.
Na razie na pewno można mówić o znaczącej zmianie na poziomie samych państw członkowskich. – W ciągu kilku dni wojny rozpadł się klubik przyjaciół Putina – podkreśla dr Bryc. Kraje, które były skłonne stosować wobec Rosji taryfę ulgową, ociągając się przy tym z modernizacją armii, zdecydowanie zmieniły zdanie. Najlepszym przykładem są tu Niemcy, które od lat miały problem z wydawaniem 2% PKB na obronność (takich właśnie kwot żąda od państw członkowskich NATO), a jednocześnie uparcie trwały przy projekcie budowy gazociągu Nord Stream 2. Dziś już wiadomo, że praktycznie ukończonym rurociągiem gaz nigdy nie popłynie, a kanclerz Olaf Scholz zapowiedział, że już w tym roku niemieckie wydatki na zbrojenia wzrosną o 30%. Wkrótce też niemiecka agencja informacyjna Deutsche Presse podała, że rząd w Berlinie przymierza się do kupna nowoczesnych myśliwców wielozadaniowych F-35. Media zaczęły również spekulować o zamówieniach na kolejne korwety rakietowe typu 130. W tej chwili w niemieckiej marynarce służy pięć takich jednostek.
Polska kłopotów z wydawaniem na armię 2% PKB nie miała. W związku z wojną za wschodnią granicą rząd zapowiedział jednak, że od 2023 roku kwota przeznaczana na obronność powinna wzrosnąć do 3% PKB. Polska zamierza zwiększyć liczebność wojska ze 128 do 300 tys. żołnierzy oraz odbudować system szkoleń i rezerw. Ma w tym pomóc ustawa o obronie ojczyzny. Do tego dochodzi też dozbrajanie wojsk. Jeszcze w tym roku do armii mają dotrzeć systemy obrony powietrznej Patriot oraz pierwsze z 250 amerykańskich czołgów Abrams. MON wybrało też wykonawcę fregat typu Miecznik i zapowiedziało budowę kolejnych trzech niszczycieli min typu Kormoran II.
Na poziomie Sojuszu z kolei pierwsze zmiany od wybuchu wojny na Ukrainie przyniósł zwołany na 24 marca szczyt w Brukseli z udziałem przywódców państw członkowskich. Uzgodnili oni, że niebawem batalionowe grupy bojowe powstaną w kolejnych czterech państwach: na Słowacji, w Bułgarii, Rumunii i na Węgrzech. – We wschodniej części Sojuszu będziemy mieli znacząco więcej sił pozostających w wyższej gotowości i więcej sprzętu. W powietrzu rozmieścimy więcej myśliwców i wzmocnimy naszą zintegrowaną obronę przeciwlotniczą – wyliczał Jens Stoltenberg. Wspominał też o zabezpieczeniu cyberprzestrzeni. Pozostaje pytanie, co przyniosą kolejne miesiące.
Droga bez powrotu
Sojusz znalazł się w całkowicie nowej dla siebie sytuacji. Bo choć formalnie nie bierze udziału w wojnie, nie może pozostać na nią całkowicie obojętny. To kwestia zbiorowego bezpieczeństwa. Dlatego śle broń walczącej Ukrainie. Lista krajów, które się na to zdecydowały, jest długa. Tylko Amerykanie przekazali rządowi w Kijowie kilka transz uzbrojenia wartego setki milionów dolarów. W dostawach znalazły się m.in. rakiety Javelin, drony oraz zestawy przeciwpancerne. Polska wysłała na wschód zestawy rakietowe Piorun, Czesi przekazali tysiące karabinów szturmowych, nawet Niemcy, którzy przez długi czas opierali się dostarczaniu broni w rejon walk, zdecydowali się przekazać 500 zestawów przeciwlotniczych Stinger czy 2,7 tys. zestawów Strzała (ostatecznie do ukraińskiej armii dotarło ich pół tysiąca). Z kolei po nadzwyczajnym szczycie NATO w Brukseli Jens Stoltenberg poinformował, że rząd w Kijowie dostanie od Sojuszu systemy ochrony przed bronią chemiczną i biologiczną. O ryzyku jej użycia przez Rosję zachodnie wywiady donosiły regularnie od połowy marca.
Prezydent Wołodymyr Zełenski apeluje o większe wsparcie, m.in. by Sojusz zamknął ukraińską przestrzeń powietrzną. Po wyprawie polityków z Polski, Czech i Słowenii do Kijowa komentowano pomysł wysłania na wschód misji pokojowej. – To skomplikowany problem. Niektórzy są skłonni przywoływać przykład Libii, gdzie podczas wojny domowej ONZ zdecydowało o ustanowieniu no-fly zone, a za respektowanie zakazu odpowiedzialne było NATO. Ale takie analogie są nieuprawnione. Na Ukrainie mamy do czynienia z inną sytuacją. Sojusz właśnie testuje postępowanie w obliczu konfliktu z mocarstwem nuklearnym – wyjaśnia dr Bryc.
NATO nie zamierza przekraczać czerwonej linii i zamykać nieba nad Ukrainą, a tym bardziej wprowadzać na obszar objęty walkami własnych wojsk. Zachodni liderzy wolą uniknąć bezpośredniego starcia z Rosją na ukraińskiej ziemi, by nie wychodzić z roli paktu ściśle defensywnego. Tłumaczą też, że w ten sposób minimalizują ryzyko rozlania się wojny na inne kraje Europy. – Niewykluczone jednak, że w przyszłości NATO będzie musiało rozstrzygnąć, czy w razie zagrożenia skoncentruje się wyłącznie na obronie własnego terytorium, czy może pójdzie w kierunku pilnowania ładu w całej przestrzeni demokratycznej – zaznacza dr Bryc. W kolejnych latach Sojusz, jak twierdzi ekspertka, na pewno jednak przyjmie perspektywę bardziej globalną. – Dziś głównym zagrożeniem pozostaje Rosja, ale NATO nie może tracić z oczu Chin. W tej sprawie coraz mocniej zapewne będą naciskać Stany Zjednoczone, które walczą z Chińczykami o polityczny i gospodarczy prymat na świecie – przyznaje dr Bryc.
Eksperci nie wykluczają też, że w przyszłości NATO będzie się nadal rozszerzać. – Ukraina w najbliższym czasie raczej do Sojuszu nie wejdzie, czego zresztą świadomy jest sam prezydent Zełenski. Bardziej prawdopodobna wydaje się akcesja Bośni i Hercegowiny czy Gruzji – uważa dr Szabaciuk. O konieczności wspierania tych państw wobec rosyjskiego zagrożenia mówił zresztą pod koniec marca Jens Stoltenberg. Ciekawą kwestią pozostaje też postawa neutralnych Szwecji i Finlandii. – W państwach tych po raz pierwszy liczba zwolenników przystąpienia do NATO przekroczyła 50%” – zauważa dr Szabaciuk. – I choć ich rządy do kwestii członkostwa w Sojuszu podchodzą raczej ostrożnie, to na pewno otworzyło się pole do dyskusji – dodaje.
Wyzwaniem dla Sojuszu z pewnością będzie zachowanie spójności. Wobec rosyjskiej napaści na Ukrainę państwa zgodnie potępiły Kreml i zademonstrowały gotowość do obrony. – NATO w całej swojej historii nigdy nie było bardziej zjednoczone – podkreślał amerykański prezydent Joe Biden. Ale nawet tu można było znaleźć drobne pęknięcia. Węgry na przykład nie zgodziły się przesyłać broni Ukrainie, nie pozwalają także na transportowanie jej przez swoje terytorium. Turcja nie zamknęła przestrzeni powietrznej dla rosyjskich samolotów. W przyszłości Kreml może podjąć próbę wykorzystania nawet najmniejszych niezgodności do swoich celów, choć niewątpliwie jego możliwości w ostatnich tygodniach gwałtownie się skurczyły.
Niewykluczone też, że nowa sytuacja wpłynie na wzrost znaczenia Polski w sojuszniczych strukturach. – Staliśmy się państwem frontowym, które powinno zostać militarnie wzmocnione. To ułatwi nam lobbowanie za stałą, a nie tylko rotacyjną obecnością sojuszniczych wojsk na naszym terytorium. Możemy też zająć kluczową pozycję, jeśli chodzi o długofalową strategię dla Ukrainy – uważa dr Bryc. Jest i druga strona medalu – zagrożenie różnego rodzaju atakami hybrydowymi, cyberwojną, prowokacjami jest w przyfrontowych państwach większe niż kiedykolwiek…
Tak więc przyszłość pozostaje wielką niewiadomą, jedno wszakże jest pewne: pomiędzy Rosją a Zachodem ponownie opadła żelazna kurtyna i dziś trudno sobie wyobrazić powrót do stosunków sprzed 24 lutego.
Tekst pochodzi z najnowszego numeru „Polski Zbrojnej”.
autor zdjęć: NATO, Marcin Purman/8FOW
komentarze