Muszą szybko wydostać się z kabiny śmigłowca, która znalazła się pod wodą. Potem wejść do tratwy ratunkowej i wspiąć się po sztormtrapie na rampę położoną 4,5 metra nad basenem. A wszystko to przy półtorametrowej fali, w ciemnościach, w deszczu i na wietrze – tak ćwiczą lotnicy w wojskowym Ośrodku Szkolenia Nurków i Płetwonurków w Gdyni.
Tego rodzaju kurs raz na pięć lat musi przejść każdy pilot, nawigator i technik pokładowy sił zbrojnych. Tym razem w pięciodniowym szkoleniu bierze udział ośmiu żołnierzy. – Na początek ćwiczą nurkowanie na bezdechu i z fajką, trenują posługiwanie się aparatem ucieczkowym, czyli małą butlą wypełnioną sprężonym powietrzem – opowiada ppor. mar. Michał Drabarczyk, rzecznik Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego w Gdyni.
Z każdym dniem jest jednak trudniej. Lotnicy mierzą się m.in. z symulatorem METS. Imituje on kabinę śmigłowca Anakonda, która na specjalnym wysięgniku spuszczana jest do basenu i obracana podstawą do góry. Wnętrze błyskawicznie wypełnia się wodą, a ćwiczący muszą wypiąć się z pasów, wypchnąć drzwi i wydostać się na powierzchnię.
Kurs kończy się egzaminem. Lotnicy mają za zadanie m.in. przejść ćwiczenie na symulatorze, użyć tratwy ratunkowej, pomóc topielcowi i dostać się na 4,5-metrową platformę, korzystając z sztormtrapu (rodzaj drabinki sznurowej) bądź wyciągarki. Muszą też skoczyć z platformy do basenu. – Hala jest wówczas zaciemniona, pracuje też aparatura wytwarzająca fale, deszcz i wiatr. A wszystko po to, by z maksymalną wiernością odtworzyć warunki, jakie pilot po katastrofie może zastać na morzu – tłumaczy ppor. mar. Drabarczyk.
Kpt. mar. pil. Sebastian Bąbel, który na co dzień zasiada za sterami śmigłowca pokładowego SH-2G, przeszedł takie szkolenie w 2011 roku. – Odbywałem je jako pilot z kilkunastoletnim stażem. Ale dopiero po ukończeniu szkolenia zacząłem latać w pełni świadomie – mówi. Według niego takie zajęcia doskonale weryfikują mity i stereotypy, którymi przez lata obrasta praca lotnika. – Pamiętam, jak przed rozpoczęciem szkolenia pewien doświadczony pilot przekonywał nas, że po katastrofie załoga może opuścić śmigłowiec dopiero na sygnał dowódcy, przy czym on sam ucieka jako ostatni – opowiada kpt. mar. Bąbel. – Ale kiedy już symulator znalazł się pod wodą, wydostał się z niego jako pierwszy, a nasze wątpliwości uciął bardzo szybko i krótko – dodaje. Jednak kpt. mar. pil. Bąbel podkreśla, że trudno mu z tego powodu czynić jakiekolwiek zarzuty. – Zasada jest tutaj prosta: na powierzchni możesz, a nawet jesteś zobowiązany do pomagania kolegom. Pod wodą ratujesz się sam, bo tam o przeżyciu decydują nawet ułamki sekund – podkreśla pilot.
W styczniu 2006 roku przekonała się o tym załoga kanadyjskiego śmigłowca, który podczas ćwiczeń na Morzu Północnym próbował wylądować na jednej z fregat. – Pilot popełnił błąd i maszyna wpadła do morza. Członkowie załogi znaleźli się w środku nocy w lodowatej wodzie. Potem opowiadali nam, że najstraszniejsza była wszechogarniająca ciemność i ręce błyskawicznie drętwiejące z zimna – wspomina kpt. mar. pil. Bąbel. – Dzięki dobremu przygotowaniu i sprzętowi lotnikom udało się wydostać z maszyny. Przeżyli, dostali nowy helikopter i nadal mogli pełnić służbę – podkreśla.
Zdaniem pilota gdyński ośrodek to jedna z najlepszych na świecie tego typu placówek. – Pracują tam świetni fachowcy, jest profesjonalny, zaawansowany technologicznie sprzęt. Pozwala on na odtworzenie warunków, które – według mnie – nawet w 70 procentach pokrywają się z tym, co może czekać załogę śmigłowca lub samolotu podczas katastrofy na morzu – uważa kpt. mar. pil. Bąbel.
Nieco gorzej jest ze sprzętem, który mają do dyspozycji sami piloci. – Lotnikom morskim brakuje niestety aparatów ucieczkowych. A one ogromnie zwiększają szanse przeżycia podczas wypadku. Miejmy nadzieję, że szybko te braki zostaną uzupełnione – podsumowuje pilot.
autor zdjęć: Marian Kluczyński
komentarze