ORKI NA BAŁTYKU

Na uruchomienie postępowania w sprawie dostawy nowych okrętów podwodnych trzeba jeszcze trochę poczekać. Wynika to z potrzeby uzbrojenia tych jednostek w pociski manewrujące dalekiego zasięgu.

Marynarka wojenna ma pięć okrętów podwodnych – jeden średniej wielkości, radziecki projektu 877E, czyli ORP „Orzeł” z 1985 roku, oraz cztery małe typu 207 (Kobben), wyprodukowane w Niemczech w połowie lat sześćdziesiątych XX wieku dla Norwegii, a przekazane Polsce w latach 2002–2003. Jak widać z metryki, najnowocześniejszy i największy „Orzeł” ma już 30 lat, natomiast kobbeny liczą po 50 lat, co czyni je jednymi z najstarszych na świecie jednostek w swej klasie, wciąż pozostającymi w służbie. Jeśli chodzi o typ 207, to pływające muzeum jest utrzymywane bardziej w celu zachowania podwodnej kadry niż jako realna siła uderzeniowa. Choć trzeba też zauważyć, że na takim morzu jak Bałtyk, nie należy lekceważyć tych podwodnych „liliputów”.

Gorące dyskusje

Według planów sprzed kilku lat kobbeny miały zostać wkrótce wycofane (ok. 2017 roku), a marynarka wojenna otrzymać w ich miejsce trzy nowoczesne okręty podwodne. Program ich wdrożenia nosi kryptonim „Orka”. Na pierwszej z tych jednostek biało-czerwona bandera miała być podniesiona do 2018 roku, na drugiej do 2022 roku, a na trzeciej do końca trzeciej dekady wieku, finalizując tym samym założenia „Koncepcji rozwoju marynarki wojennej do roku 2030”. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że etaty dla załóg z kobbenów zostałyby wówczas przeniesione na dwie orki (każda z nich obsługiwana przez około 30 marynarzy), a kilka lat później załoga „Orła” przeniosłaby się na ostatni z serii nowych okrętów, których trójka na kolejne kilkadziesiąt lat stanowiłaby o sile naszej floty podwodnej.

Od początku zakładano, że orka będzie technicznie zaawansowaną jednostką, ale opartą na już sprawdzonym typie zagranicznym. Z konwencjonalnym napędem niezależnym od powietrza (AIP), wyposażona w zaawansowane systemy rozpoznania, łączności, przygotowana do współdziałania z siłami specjalnymi, uzbrojona w nowoczesne środki bojowe, w tym torpedy, miny i opcjonalnie w przeciwokrętowe pociski rakietowe.

Nasi wojskowi planiści mieli przy tym ograniczone możliwości co do tworzenia parametrów przyszłych jednostek, ponieważ jeśli chodzi o konwencjonalne okręty podwodne średniej wielkości, o wyporności do około 2000 t, dziś liczą się tylko projekty niemieckie i francuskie, które z powodzeniem są sprzedawane na cały świat, a często powstają na licencji w stoczniach docelowego użytkownika. Trzeci gracz to Szwedzi, ale w odróżnieniu od swych konkurentów z państw NATO jej konstrukcje nie są tak rozpowszechnione. O okrętach rosyjskich lub chińskich nie ma co wspominać, z oczywistych względów.

Przez ostatnie lata toczyła się więc dyskusja, czy za lepszą uznać ofertę na okręty niemieckie, czy na francuskie. Zresztą nadal się o tym rozmawia, często w dość gorącej atmosferze, pełnej zarzutów o nielegalny lobbing i stronniczość. Kolejne opóźnienia w ogłoszeniu przetargu oraz niejawność szczegółowych wymagań technicznych są oczywiście doskonałym paliwem dla takiego „dyskursu”. Nie ma się czemu dziwić – jeden okręt tego typu, nieważne, czy będzie to niemiecki typ 212 lub typ 214, czy francuski Scorpène, ewentualnie
jego daleki krewny, hiszpański S-80, kosztuje przecież kilka miliardów złotych. Cena zależy w dużym stopniu nie tylko od „gołej” jednostki, lecz także od specjalistycznego wyposażenia, które zamawiający sobie zażyczy. Im bardziej naszpikowana nowinkami technicznymi, im bardziej musi spełniać wymóg przenoszenia awangardowych środków walki, tym jest droższa. Co równie istotne, opracowanie danego wariantu projektu pod kątem wymagań klienta będzie dłużej trwało, a ryzyko komplikacji technicznych będzie większe. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że polskie orki będą naprawdę skomplikowane technicznie i bardzo drogie, wyzwania zaś związane z ich przyjęciem do służby operacyjnej przewyższą wszystko, czego do tej pory nasza armia doświadczyła w tej dziedzinie, nie wyłączając programu F-16. A to za sprawą wyboru uzbrojenia.

Już od kilku lat trwa bowiem dyskusja o tym, czy przyszłe polskie okręty uzbroić w pociski manewrujące dalekiego zasięgu. Do 2014 roku toczyła się ona równolegle do prac nad wymogami dla orki, jako ewentualna opcja. Na początku 2015 roku wiceminister Czesław Mroczek, przy okazji zainaugurowania działań komitetu offsetowego przy ministrze obrony, poinformował jednak, że opcja stała się wymogiem. Ministerstwo w jednym postępowaniu chce kupić okręty podwodne i pociski dalekiego zasięgu do nich (mogące razić cele lądowe oddalone nawet o 800 km). Z tego powodu rozpoczęcie postępowania na orki ponownie się opóźni.

Planowano, że przetarg zostanie uruchomiony w styczniu, ale obecnie mówi się o sierpniu tego roku. I to jest wariant optymistyczny. Opóźnienie jest spowodowane oczywiście koniecznością uzupełnienia dokumentacji przetargowej o wymóg rażenia przez okręt celów z użyciem wspominanych pocisków. Być może zakończony rok temu dialog techniczny z oferentami trzeba będzie podjąć jeszcze raz. Bardzo ważnym elementem rozmów będzie oczywiście offset, realizowany już w nowej formule, czyli pod większą kontrolą Ministerstwa Obrony Narodowej i lokowany wyłącznie w zakładach związanych z przemysłem obronnym. Okręty formalnie mają bowiem zostać dostarczone przez polską firmę z pomocą strategicznego, zagranicznego partnera.

Umowa, po rozstrzygnięciu przetargu, zostanie podpisana zapewne nie wcześniej niż na przełomie 2016 i 2017 roku. Przygotowanie dokumentacji wykonawczej może zająć kolejny rok. Budowa jednego okrętu trwa zaś około pięciu lat. Nie wydaje się zatem możliwe, aby przed 2022 rokiem podniesiono polską banderę na pierwszej z takich jednostek. O osiągnięciu gotowości bojowej nawet nie wspomnę. Do tego czasu nie będzie już kobbenów, „Orzeł” zbliży się do „czterdziestki”, a według planów nadejdzie też termin jego szybkiego wycofania. Dla marynarzy to nie są najlepsze wiadomości.

Dla budżetu zresztą też nie. Opóźnienie procedury zakupu orek oznacza, że pieniądze przeznaczone na ten cel w 2015 czy 2016 roku, a mowa o setkach milionów złotych, muszą zostać skierowane na inne projekty. Zaburza to długoterminowe plany programu modernizacji technicznej z rozpisaniem kwot na określone typy uzbrojenia.

Uderzyć znikąd

Okręt podwodny uzbrojony w pociski manewrujące dalekiego zasięgu to ogólnie broń armii wielkich i bogatych, mających interesy strategiczne o zasięgu globalnym. Użycie takiego uzbrojenia ma sens w dwóch wypadkach: w warunkach tzw. konfliktu pełnoskalowego oraz w razie agresywnego uderzenia na słabsze państwa, które nie mogą odpowiedzieć niczym równoważnym (przykładami takiego użycia są działania US Navy i Royal Navy przeciw Jugosławii, Irakowi, Libii, afgańskim talibom czy siłom fanatyków islamskich w Syrii).

Nie bez przyczyny dzisiejsze działania USA określa się czasem jako „politykę tomahawków” (w ostatnim ćwierćwieczu odpalono bojowo ok. 2000 tych pocisków), co jest nawiązaniem do XIX-wiecznego określenia „polityka kanonierek”, kiedy to imperium brytyjskie strzegło swych globalnych interesów przez liczne lokalne projekcje siły swej floty. Amerykański pocisk UGM/RGM-109 SLCM Tomahawk to broń, której obawiają się wszyscy przeciwnicy Waszyngtonu. Wystrzelony z okrętu, lecąc z prędkością poddźwiękową na małej wysokości i manewrując, głowicę bojową ważącą blisko 500 kg może przenieść nawet 1000 km i więcej od miejsca odpalenia, by precyzyjnie spaść na wskazany obiekt. A to oznacza, że okręt strzelający z Morza Północnego koło Norwegii może razić cele na terytorium Białorusi.

Pocisk manewrujący dalekiego zasięgu to broń jednoznacznie ofensywna. Nasza armia nigdy nie miała w wyposażeniu środka walki o takim zasięgu, choć w czasach Układu Warszawskiego, gdyby strona radziecka udostępniła nam taktyczne ładunki jądrowe, dysponowalibyśmy większą siłą rażenia. Teraz oczywiście nikt nie mówi o takich ładunkach – pociski tego typu mają dziś konwencjonalne głowice burzące. Niemniej i tak ich użycie każdorazowo wymaga autoryzacji przez głowę państwa, a skuteczność broni wiąże się z koniecznością posiadania zaawansowanej sieci dowodzenia, łączności i nadzoru (w tym aktualizowania katalogów celów stacjonarnych), z elementami systemu satelitarnego oraz rozpoznania agenturalnego włącznie.

Jeśli chodzi o pocisk Tomahawk, to każde jego użycie jest możliwe wyłącznie po wcześniejszej zgodzie Amerykanów i z ich pomocą techniczną, nawet jeśli należy na przykład do Brytyjczyków (tylko okręty podwodne tych dwóch flot mają taką broń; Hiszpanie również planowali uzbroić w nią swe S-80, ale ze względu na koszty nie zostanie to zrealizowane).

Tymczasem nas, przynajmniej na etapie obecnych deklaracji, interesuje wyłącznie broń z możliwością użycia autonomicznego. Alternatywą dla UGM-109 jest najnowszy, dopiero kończący próby i – co oczywiste – nigdy niewykorzystany w walce, francuski morski pocisk manewrujący (Missile de Croisière Naval – MdCN), w który w najbliższym czasie mają zostać uzbrojone fregaty FREMM, a docelowo również okręty podwodne. Ma on nieco mniejszą głowicę bojową niż tomahawk i mniejszy zasięg, ale w zupełności wystarczający, gdyż spełnia wymóg 800 km. Strona francuska zapowiada przy tym wspomnianą przed chwilą możliwość autonomicznego jego użycia, co teoretycznie stawiałoby jej ofertę na pierwszym miejscu. Teoretycznie, gdyż oczekiwania dotyczącego autonomiczności nie należy raczej traktować zbyt dosłownie – broń tego rodzaju stosuje się wyłącznie w ramach systemu sojuszniczego i w zrozumiałej od niego zależności.

Skuteczne odstraszanie?

Według deklaracji, polskie okręty podwodne uzbrojone w pociski manewrujące dalekiego zasięgu mają być elementem sił odstraszania. To kolejny, po NSM (200 km zasięgu), JASSM (360 km) i rakietach do artyleryjskiej wyrzutni rakietowej Homar (300 km zasięgu), system rażenia tego typu. Ta broń może zapewnić nam możliwość niszczenia odległych centrów dowodzenia, ważnych obiektów na szlakach komunikacyjnych, kluczowych obiektów przemysłowych czy energetycznych (np. elektrownie atomowe) na terenie państwa-agresora. Być groźbą i ostrzeżeniem, że zaatakowany może odpowiedzieć daleko od własnych granic.

Bez wątpienia na poziomie strategicznym jest to broń pożądana. Jej skuteczność, jak zresztą każdego uzbrojenia konwencjonalnego, zależy jednak od skali dostępności i okoliczności użycia. Jeden okręt podwodny odpali maksymalnie od kilku do kilkunastu takich pocisków. Wystrzelenie 30 rakiet może spowodować pewne zniszczenia w szczególnie wrażliwej infrastrukturze przemysłowej czy porazić istotne cele militarne, ale nie będzie to miało większego przełożenia na duże zgrupowania wojsk lądowych lub rozśrodkowane lotnictwo nieprzyjaciela (co innego okręty). Wszystko zatem sprowadza się do dyskusji nad relacją koszt–efekt. Można ważyć, czy w wypadku konfliktu pełnoskalowego z przeważającym liczebnie przeciwnikiem kilkadziesiąt takich rakiet odegra rzeczywiście istotną rolę. I czy ich nosiciele będą mieli szansę przetrwać wystarczająco długo.

Już sam okręt podwodny sporo kosztuje, ale po uzbrojeniu pociskami manewrującymi staje się bronią bardzo drogą. Nawet jeśli za sam pocisk nominalnie nie płaci się aż tak wiele, to wraz z obsługą, serwisem, aktualizacją oprogramowania, cena robi się już spora. Jest to jednocześnie broń technicznie skomplikowana i jej integracja z okrętem, a następnie osiągnięcie zdolności do działania przez ten tandem, będzie poważnym wyzwaniem i niestety raczej spowoduje pewne opóźnienia. Jeśli zatem decydujemy się na orkę o aż tak długich zębach, musimy już dziś przyzwyczaić się do myśli, że te zęby będą rosły dość długo.

Norbert Bączyk

autor zdjęć: mbda





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO