To pierwsza okazja, żeby kandydat na własnej skórze przekonał się, gdzie trafia. Na selekcji można już poznać specyfikę oddziału oraz filozofię ludzi, którzy mają wpływ na jego funkcjonowanie.
W dzikich ostępach Sudetów i Bieszczad za kilka tygodni rozpoczną się wiosenne kursy selekcyjne. Dużo już o ich napisano. Kilku dziennikarzy maszerowało wspólnie z kandydatami. Miałem okazję robić to w 2002 roku w GROM-ie. Jesienią 2014 roku spędziłem z kolei pięć dni w Bieszczadach na selekcji do jednostki Agat. Tym razem interesowali mnie nie kursanci, lecz instruktorzy. Starałem się podpatrzyć, na co zwracają uwagę i co chcą przekazać kandydatom.
Wystartowało 27 ochotników. Po pięciu dniach zostało ich 13. Pierwsza osoba odpadła już w drugiej godzinie kursu. Ostatnia – w czasie rozmowy kwalifikacyjnej z dowódcą jednostki. Najpierw podziękowano jedynej kobiecie. Była żoną żołnierza, który kiedyś służył w JW Agat. Przeszedł do innej jednostki specjalnej, poleciał do Afganistanu i tam został ciężko ranny. „Udało mu się wrócić do służby. Teraz trzymamy kciuki, żeby dziewczynie też się udało, ale pomagać jej nie będziemy”, już w drodze w Bieszczady zgodnie deklarowali selekcjonerzy. Kobieta nie zmieściła się w limicie czasu podczas pierwszej konkurencji. Zbyt długo pokonywała kilkunastokilometrowy nocny marszobieg.
Jako jeden z ostatnich odpadł oficer. Świetnie radził sobie na trasie: przygotowany fizycznie, dobrze wykonywał zadania. Wyraźnie dystansował się jednak od zespołu. Jadł osobno, niezbyt interesowały go problemy innych. Po kilku dniach grupa prawie trzymała kciuki, żeby… powinęła się mu noga. W czasie rozmowy kwalifikacyjnej wyjaśnił, że jest oficerem, a reszta to podoficerowie. Uważał, że ma dowodzić, a nie „kolegować się z podwładnymi”. Usłyszał więc, że z takim nastawieniem nie poradzi sobie w jednostce specjalnej.
Najmłodszy specoddział
Choć Agat to najmłodsza jednostka specjalna, instruktorzy są doświadczonymi żołnierzami. Mają świadomość miejsca, jakie zajmują w wojskach specjalnych. Nie są ani „młodszym GROM-em”, ani „drugim Lublińcem”. Oddział nie ma bojowych, misyjnych epizodów, na których mógłby budować tożsamość. Kłopotliwa jest też nazwa, odnosząca się do akowskiego oddziału z II wojny światowej. Chodzi o Pegaz, czyli „Przeciw-gestapo”, Agat, czyli „Anty-gestapo” i Parasol – ci sami ludzie, te same zadania, tylko nazwa oddziału była zmieniana ze względów konspiracyjnych. Tymczasem, z niezrozumiałych powodów, tradycje Parasola dziedziczą komandosi z Lublińca, a Agatu – z Gliwic. Trudno więc budować tożsamość na historii, bo to by musiało oznaczać niepotrzebne rocznicowe wyścigi z komandosami z JWK.
„Mamy się zająć wsparciem bojowym kolegów z innych specjednostek. Odbijanie zakładników czy łapanie »złych ludzi« nie jest naszym głównym zadaniem. Laikom może się wydawać, że to mniej prestiżowe i odpowiedzialne. Bez profesjonalnego wsparcia bojowego nie da się jednak przeprowadzić żadnej dużej operacji specjalnej. To nasza wartość”, przekonuje kolejny instruktor.
Selekcjonerzy wiedzą, że niektórzy żołnierze traktują Agat jako pierwszy etap kariery w wojskach specjalnych. W jednostce nie ma dodatków wynikających ze służby w tym rodzaju sił zbrojnych. Zajmowanie podobnych stanowisk w GROM-ie, Lublińcu, Formozie oznacza więc wyższe zarobki. „Często porównuje się nas do amerykańskich rangersów. Oni są zasobem kadrowym dla Delty. Tyle że rangersi mają tak ugruntowaną pozycję, że nikt się nie zastanawia nad ich profesjonalizmem ani nie traktuje jak komandosów drugiej kategorii. U nas, niestety, jest z tym jeszcze problem”, uważa oficer.
Niesprzyjające jednostce były też dynamiczne zmiany w gliwickich koszarach. Od 1990 roku funkcjonował tam pułk zmechanizowany, przekształcony w brygadę obrony terytorialnej, zrestrukturyzowaną do batalionu obrony terytorialnej, potem przeformowanego w oddział specjalny Żandarmerii Wojskowej, który ostatecznie stał się jednostką wojsk specjalnych.
„Pierwsze selekcje do OS-u i Agatu spora część gliwickiej kadry traktowała jak wymianę beretów po zmianach nazw. Od jakiegoś czasu jednak widać, że zdecydowana większość ludzi przychodzących na selekcje ma motywację i przygotowuje się do kursu. To już inny typ żołnierzy niż ci, którzy kiedyś dominowali. Tacy teraz przyjechali w Bieszczady”, podkreślają instruktorzy.
Selekcjonerzy
Przez pięć dni kandydatami do Agatu zajmowało się dziesięciu specjalsów – sześciu instruktorów prowadzących selekcję oraz czterech zabezpieczających zajęcia: dwóch medyków i dwóch logistyków. Całością kierował – jedyny oficer w tym zespole – mjr Z. Mundur nosi od 1998 roku, dwa razy był w Iraku (na pierwszej zmianie dowodził plutonem rozpoznawczym), raz w Czadzie, gdzie podlegała mu kompania wojsk lądowych, a w Afganistanie służył w POMLT, czyli zespole oddelegowanym do ścisłej współpracy z afgańskimi policjantami. Gdy powstał Agat, zaliczył tam pierwszą selekcję.
„Są dwie szkoły prowadzenia kursów weryfikacyjnych. Zwykle zajmują się nimi wyłącznie ludzie służący w szkoleniówce. Po kilku latach wpadają w rutynę. Dlatego – mając taką możliwość – staram się, żeby instruktorami byli ludzie z zespołów szturmowych. Tacy o świeżej krwi, którym chce się prze…ć w górach, żeby pokazać kursantom, jakimi jesteśmy twardzielami”, opowiada mjr Z. Jego zastępcą był st. chor. szt. K., w JW Agat służący od początku. Mundur nosi od 1995 roku, zaliczył misje w Iraku, Bośni, Gruzji, na Litwie i Łotwie. Reszta selekcjonerów to chorążowie i podoficerowie.
Major podkreśla rolę logistyków. „Zwykle się o nich zapomina, tymczasem oni wykonują ciężką robotę, bez której posypie się każde poważne zadanie”, podkreśla. Załatwiają mnóstwo formalności. Na ich głowie są uzgodnienia między innymi ze Strażą Graniczną, Służbą Leśną, Policją, urzędnikami Bieszczadzkiego Parku Narodowego, szpitalem, Lotniczym Pogotowiem Ratunkowym. Do tego dochodzą takie „drobnostki”, jak wyznaczanie miejsc biwaków, znakowanie trudniejszych fragmentów tras, zapewnienie właściwych posiłków czy drewna (jeśli jest planowane palenie ognisk), zadbanie, żeby wszystkie pojazdy były zatankowane i gotowe do wyjazdu. Ich robota kończy się na zacieraniu śladów bytowania kursantów.
Wola walki
Podczas pierwszej fazy kursanci działają w grupach. Do każdej z nich jest przydzielony opiekun. „Wybieram instruktorów o odpowiedniej kondycji, ale muszę ich znać, bo cenię ludzi godnych zaufania, takich, na których można liczyć w sytuacjach kryzysowych. Równie ważne jest to, żeby mieli doświadczenie i umieli rozpoznać profil psychologiczny kandydatów”, wyjaśnia major.
Pięć dni w górach to finał kilkumiesięcznej pracy. Analiza ankiet trwa dwa lub trzy miesiące. Po niej zaprasza się wytypowanych ludzi na komisję kwalifikacyjną. Trzeba zorganizować egzamin ze sprawności fizycznej, psychotesty, sprawdzić znajomość języka obcego. Do wyjazdu w Bieszczady dopuszcza uzyskanie ogólnej oceny na poziomie „4”.
Jesienią pierwszy raz instruktorem był N., dobrze zbudowany podoficer, mówiący z wyraźnym śląskim akcentem. Jednym samochodem jechaliśmy we dwójkę z Gliwic w Bieszczady. N. bardzo chętnie opowiadał o wszystkim, co nie dotyczyło wojska, ale nawet pytania o miejsce kursu czy liczbę uczestników zbywał uprzejmym „od informowania jest major”. Jako dziennikarza irytowała mnie ta maniera, ale mój kierowca wykazywał się profesjonalizmem w kontaktach z mediami. Zasada jest prosta: nie wdawać się w nawet niewinne rozmowy o służbie. Dopiero po pięciu dniach dowiedziałem się, że N. w wojsku jest od dziewięciu lat, od trzech służy w JW Agat. Ma za sobą misję w Czadzie.
„Bycie instruktorem to wyróżnienie. Major zaproponował, żebym to ja decydował o tym, kto trafi do jednostki. Obserwując kandydatów, zwracam uwagę na ich umiejętności i na zawziętość. Ważne, żeby kursant łatwo się nie poddawał. Dla mnie na selekcji najtrudniejsze były marsze na azymuty, ostatnie przechodziłem w nocy. Każdemu proponuję, żeby to poćwiczył”, opowiada N.
Wola walki to cecha, którą ceni większość instruktorów. Ale mjr „Doktor”, szef grupy zabezpieczenia medycznego Agatu, który dbał o bezpieczeństwo w czasie pięciu selekcji, jest zdystansowany do takiego sposobu oceny kandydatów. Instruktorzy szukają najbardziej wytrwałych, najtwardszych, ale lekarzowi zależy na tym, żeby wszyscy w miarę cało i zdrowo wrócili do domów. „Nie raz mieliśmy przypadki, że żołnierze gubili się w górach. Późną jesienią i wczesną wiosną łatwo o wychłodzenie, które może skończyć się tragedią”, opowiada „Doktor”, przyznając jednocześnie, że niektórzy jednak zbyt łatwo się poddają, nie podejmują wyzwania, za szybko „klęka im psycha”: „Kiedyś żołnierz zrezygnował w drodze do ostatniego punktu kontrolnego. Stwierdził, że nie odpowiada mu chodzenie w ciemności. Ale mieliśmy taki przypadek, gdy kursant stracił z wysiłku przytomność. Sam był zaskoczony reakcją własnego organizmu”.
Na razie nie dochodziło do poważniejszych wypadków. Zdarzało się, że kandydat ze skręconym stawem kolanowym trafiał do szpitala, ale będące w wyposażeniu sanitarki defibrylator i respirator nigdy nie były potrzebne. Podczas tej selekcji najpoważniejszy okazał się uraz oka. Jeden z kursantów oberwał przypadkowo puszczoną gałęzią, miał podrażnioną spojówkę i rogówkę. Mimo dokuczliwego urazu nie chciał przerwać kursu i go zaliczył.
„Najczęstsze problemy to skręcenia stawów oraz odnawiające się stare kontuzje i niedoleczone urazy. Zanim więc ktoś zdecyduje się na selekcję, powinien gruntownie doprowadzić do porządku swój organizm. Natomiast już w górach kolosalne znaczenie odgrywa profilaktyka. Proponuję zatem każdemu dobre pudry i kremy zabezpieczające przed otarciami”, mówi lekarz.
W awangardzie
Każdy z instruktorów robił wrażenie na kursantach: kondycyjnie lepszy od nich, lepiej zorientowany w terenie, lepiej przygotowany do wędrówki. Jeden z nich – P., czwarty raz prowadzący selekcję, w mundurze chodzi od 11 lat, a w wojsku jest od trzech. Do Agatu trafił z oddziału specjalnego z resortu spraw wewnętrznych. „Zaliczam bieszczadzkiego »Rzeźnika« i inne biegi długodystansowe. Moja własna selekcja była świetną przygodą. Wtedy pierwszy raz dostałem wojskową eskę – bardzo fajne żarcie. W górach robiłem to, co od dawna było moim hobby, tylko walka szła o większą stawkę. Chodziło o dostanie się do jednostki”, opowiada P. Wykorzystując własne doświadczenie sportowe, w czasie selekcji zwraca uwagę na potencjał kandydatów. „To muszą być goście z pazurem. W mojej grupie był dobry kandydat, po dwóch misjach w Afganistanie, dobry kondycyjnie, ale nie radził sobie z mapą. Po podsumowaniu kilku etapów zajmował przedostatnie miejsce. Powiedziałem mu, że dostanie szansę, jeśli końcowy maraton zaliczy w pierwszej trójce. Doszedł jako pierwszy”, relacjonuje P.
Pechowcami okazało się trzech żołnierzy. Odpadli, bo w czasie przedostatniej konkurencji, czyli maratonu według mapy, pomylili kierunki. Dwóch było niezdecydowanych, trzeci przekonał ich, gdzie trzeba iść, ale wskazał złą drogę. „Przez kilkanaście godzin nie wiedzieliśmy, co się z nimi dzieje. A oni przez całą noc błądzili po lasach. Odnaleźli się nad ranem. Teraz uważają się za przegranych, ale jak każdy z nich przeanalizuje własne działania i wyciągnie wnioski, to w następnej selekcji będą liderami”, uważa P. Wtóruje mu R. – instruktor w czasie czterech selekcji. „Kandydaci przechodzą testy na inteligencję, ale ważny jest jeszcze spryt”, uważa R., który do Gliwic trafił z innej jednostki specjalnej, a w wojsku służy od 2000 roku. Wszyscy natomiast zgodnie podkreślają, że źródłem sukcesu jest motywacja i wola walki. „Pochodzę ze wschodniej Polski. W domu było biednie, rodzice nauczyli mnie szacunku do tego, co mam. Na jedną z selekcji przyjechał chłopak bez śpiwora. Przemarzł w nocy i odpadł. Myślałem, że to cwaniak, który myślał, że wytrzyma w każdych warunkach. Okazało się, że ma skomplikowaną sytuację w domu i nie stać go na kupno sprzętu, a wojskowego nie miał. Po pół roku wrócił z solidnym śpiworem i kurs zaliczył”, opowiada M. Dodaje, że w górach obserwuje, jak żołnierz „jest ułożony”: w jaki sposób zwraca się do kolegów i przełożonych.
M. w mundurze chodzi od 1997 roku. Cztery razy był w Afganistanie, cztery w Bośni, raz w Iraku. Chciał służyć w jednostce specjalnej, bo na misjach zobaczył, że to inne wojsko. „Wcześniej odnosiłem takie wrażenie, że człowiek się nie liczył. Ważne było wykonanie zadania. U specjalsów obowiązuje inna filozofia. Bezpieczeństwo żołnierzy to priorytet. Na misji mieszkałem obok żołnierzy z Lublińca. Podobało mi się, że nikt nie wtrącał się im do roboty. Dostawali zadanie, sami je planowali i wykonywali. Zazdrościłem im zabezpieczenia, swobody, zaufania dowódców do umiejętności podwładnych. Chciałem mieć taki komfort w czasie służby”, przekonuje. Będąc kolejny raz na selekcji, M. ma wpływ na to, kto trafi do gliwickiej specjednostki. Później, szkoląc nowicjuszy, wpaja im zasady ważne w tej robocie. Przykłada swoją, niewielką cegiełkę do budowy Agatu. Tak samo, jak pozostali selekcjonerzy.
autor zdjęć: Jarosław Rybak