Żeby uwolnić zakładników, w styczniu 2012 roku komandosi z Task Force-50 musieli walczyć z samobójcami obwieszonymi kilogramami materiałów wybuchowych. Kim są żołnierze, którzy przeprowadzili pierwszą taką operację w historii Wojska Polskiego?
Od kilku lat coraz głośniej o Jednostce Wojskowej Komandosów i wystawianym przez nią Task Force-50. „Lubliniec”, jak potocznie, ze względu na miejsce stacjonowania, mówi się o niej, to najstarszy i największy oddział specjalny Wojska Polskiego. Długo pozostawał w cieniu. Dzięki misji w Afganistanie znalazł się w czołówce jednostek specjalnych operujących w tym kraju.
Koniec z poziomami
Zanim zajmiemy się specjalsami z Lublińca, warto się zastanowić, jak operacje w Iraku i Afganistanie wpłynęły na specsiły na świecie. Te wojny zmieniły bowiem sposób myślenia o działaniach specjalnych. Najlepiej scharakteryzował to admirał William McRaven, kierujący Dowództwem Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych (United States Special Operations Command, USSOCOM). Ku zdumieniu słuchaczy w czasie wykładu w Warszawie stwierdził, że Amerykanie zrezygnowali z tradycyjnego podziału na kategorie, do których zaliczali swoje oddziały specjalne. Przypomniał, że wcześniej te z poziomu Tier 1 dysponowały lepszym uzbrojeniem i wyposażeniem, dostępem do informacji, a trening żołnierzy był zdecydowanie bardziej wymagający od tych z poziomu 2. i 3. Przekonywał jednocześnie, że ponad dekada prowadzenia działań wojennych zunifikowała zarówno wyposażenie, umiejętności, jak i doświadczenie żołnierzy. „Nie używamy już terminów Tier 1, 2 i 3”, podkreślił dowódca USSOCOM. „Nie powrócimy do nich, ponieważ kategoryzowanie jednostek nie jest dla nich dobre”.
Takie zrównanie poziomów musiało wzbudzić emocje. Komandosi to ludzie o olbrzymim poczuciu własnej wartości, więc zawsze była duża konkurencja między formacjami. O kreowaniu własnej pozycji i dyskredytowaniu sukcesów innych opowiada się anegdoty. Tak jest nie tylko u Amerykanów, lecz także u Brytyjczyków.
Wymowna jest relacja Marcusa Luttrella spisana w książce „Przetrwałem Afganistan”. Kiedy wykonywał zadanie na terytorium talibów, jako jedyny z kilkuosobowej sekcji Navy SEALs przeżył atak bojowników i przez kilka dni ukrywał się, aż w końcu został uratowany przez ekspedycję złożoną z żołnierzy Rangers i Zielonych Beretów. Najciekawsze są wspomnienia związane z momentem spotkania z ratownikami. Luttrell pisze, że gdy znalazł się wśród swoich, „starał się nie rozkleić głównie dlatego, że SEALs nigdy nie okazałby słabości w obecności rangera”. Dodaje, że „czuł się w obowiązku powiedzieć rangerom i Zielonym Beretom”, że miał nadzieję, iż uratują go SEALsi, bo teraz żołnierze z innych specjednostek będą mówić: „Widzisz SEALsi wpadają w tarapaty i muszą posyłać po armię, żeby ich wydostała. Jak zwykle”.
Podział zadań
Tyle o sojusznikach. Wróćmy na grunt polski. Co dzień na wielu forach internetowych toczą się emocjonalne dyskusje o jakości i zadaniach naszych specjednostek. Najczęściej dotyczy to „Lublińca” i GROM-u.
„Jeśli nawzajem się poznamy i zrozumiemy zadania oraz przeznaczenie swoich jednostek, to nie obawiam się konfliktów i niezdrowej rywalizacji”, już w 2011 roku przekonywał pułkownik Ryszard Pietras, ówczesny dowódca Jednostki Wojskowej Komandosów.
Tłumaczył, że przeznaczeniem „Lublińca” jest działanie w środowisku lądowym, priorytetem zaś rozpoznanie specjalne: „Najprościej rzecz ujmując, 70 procent szkolenia żołnierzy to taktyka zielona, 30 procent – czarna, niebieska i czerwona. W GROM-ie proporcje są odwrotne. Tam 70 procent to taktyka czarna”, mówił pułkownik Pietras.
Według pułkownika Sławomira Berdychowskiego, byłego dowódcy zespołu bojowego GROM, który w Afganistanie kierował oddziałem złożonym z komandosów z GROM-u, Lublińca i Formozy, w obu jednostkach najważniejsze zadania – rozpoznanie specjalne, akcje bezpośrednie i wsparcie militarne – są wykonywane na podobnym poziomie. Jedyna istotna różnica to operacje ratowania zakładników. Do takich akcji, jak w teatrze na Dubrowce czy w szkole w Biesłanie, należałoby wysłać GROM. Oczywiście to scenariusze do realizacji w sytuacjach, które można planować. W czasie akcji ratowania zakładników w Szaranie w styczniu 2011 roku, opisanej w książce „Task
Force-50. Operacja «Sledgehammer»” (recenzja na 124 stronie), nie było czasu ani możliwości wyboru jednostki.
„Budynek opanowany przez samobójców kilkakrotnie próbowały zdobywać siły afgańskie, mocno wspierane przez Amerykanów. Nieskutecznie. A czas w takich sytuacjach gra olbrzymią rolę”, wyjaśnia oficer TF-50, który był na miejscu. „Od pewnego momentu w okolicy robiło się gorąco. Z sąsiednich domów zaczęto strzelać. Pamiętałem to z Iraku. Jeśli szybko nie opanuje się sytuacji, to walki mogą się roznieść na całe miasto”. Dlatego afgański gubernator prowincji poprosił o pomoc Polaków.
„Miałem bardzo doświadczonych ludzi, na misjach przeprowadziliśmy wiele operacji, w kraju ćwiczyliśmy najróżniejsze warianty działania. Także rozbudowane scenariusze związane z neutralizacją samobójców. W Afganistanie oni są olbrzymim, powszechnym zagrożeniem, więc nie można było nie przewidywać spotkania z takim przeciwnikiem. Miałem świadomość, jakie podejmujemy ryzyko, ale analizując dotychczasowe działania, byłem przekonany, że możemy to zrobić”, dodaje dowódca specjalsów z Szarany. Wątpliwości nie mieli też przełożeni w Polsce, którzy wydali zgodę na przeprowadzenie operacji.
Szkolenie to nie wszystko
Żeby poznać tajemnicę sukcesu specjalsów z JWK, trzeba poznać specyfikę tego oddziału. „Bezpieczeństwo w czasie operacji budujemy przez dobór ludzi o odpowiednich cechach, specjalistyczne szkolenie, odpowiednie wyposażenie, szczegółowe planowanie oraz właściwie przygotowane wsparcie”, wyjaśnia „Arek”, jeden z komandosów z Lublińca.
Zostawmy jednak na boku nabór, selekcję i szkolenie. Co prawda, są warunkiem koniecznym do stworzenia jednostki na profesjonalnym poziomie, ale niewystarczającym. Poznajmy zatem kilka zwykle pomijanych wartości, bez których Task Force-50 nie zbudowałby swojej pozycji.
W „Sledgehammer” bezpośrednio uczestniczyło ośmiu żołnierzy z TF-50. Gdy przyjrzymy się tym operatorom, zobaczymy, jacy ludzie trafiają do specjednostek. Sześciu z tej ósemki to ochotnicy, którzy chcieli służyć w wojsku. Wychowali się w rodzinach wojskowych, działali w organizacjach paramilitarnych, od dziecka obracali się w środowisku, w którym patriotyzm nie był pustym słowem. Tylko dwóch dostało powołanie do zasadniczej służby wojskowej w Lublińcu. Spodobało im się i zostali na stałe.
„Od lat mieliśmy doskonałych żołnierzy”, podkreśla oficer, który w Lublińcu służy od kilkunastu lat. „Spektakularne sukcesy przyszły jednak, gdy w Afganistanie utworzyliśmy samodzielny zespół. Przełożeni dali nam szansę. I ważniejsze – zadania, do których przez lata się szkoliliśmy. To cała tajemnica. Jeśli w przyszłości będą misje o innych priorytetach, to staniemy w drugim szeregu, a laury zbiorą koledzy z innych formacji”.
Szacunek dla żołnierzy
Sukces TF-50 to między innymi efekt świadomości własnej roli na misji, połączonej z szacunkiem dla żołnierzy z jednostek regularnych.
„Żadnej dużej współczesnej wojny nie da się wygrać bez użycia sił specjalnych, ale też komandosi nie są w stanie tego zrobić samodzielnie. Jesteśmy trybikiem w olbrzymiej machinie”, twierdzi jeden z bohaterów operacji „Sledgehammer”. „Jak będziesz miał zbyt wysoko podniesioną głowę, to inni nie będą chcieli z tobą współpracować. Powiedzą, że się nie da, że nie ma odpowiednich ludzi lub sprzętu. Albo że się da, ale później. I koniec. Nic nie zdziałamy.”.
Specjalsów ktoś przewozi w pobliże miejsca operacji i ktoś pomaga im, gdy pojawią się komplikacje. Tak było również w akcji w Szaranie. Komandosi korzystali ze wsparcia między innymi polskich żołnierzy z jednostki regularnej.
„Telo” zwraca też uwagę na inny powód szacunku dla „regularsów”. Ten oficer TF-50 jest sztabowcem i nie bierze udziału w akcjach, ale w Afganistanie często znajdował się w sytuacji zdecydowanie mniej komfortowej niż jego koledzy w czasie nocnych działań. Kiedy stacjonował w Szaranie, kilka razy w tygodniu wyjeżdżał z bazy w transporterach opancerzonych.
„W biały dzień w MRAP-ie musisz liczyć na łut szczęścia, zamknięty w pancernej puszce masz zdecydowanie mniejszy wpływ na własne bezpieczeństwo, niż kiedy działasz z zaskoczenia w czasie operacji specjalnej. Dlatego z podziwem patrzę na żołnierzy z innych jednostek naszego kontyngentu. Dla nich takie wyjazdy to chleb powszedni. Ich zadania nie są tak «filmowe» jak nasze. Ale to oni często ryzykują bardziej niż «specjalni»”, podkreśla „Telo”.
Statystycznie rzecz ujmując, skrajnie trudna operacja specjalna jest bezpieczniejsza od standardowego patrolu. W sierpniowej operacji w Afganistanie zginął „Miron”, a dwóch jego kolegów zostało rannych. To była XIII zmiana PKW Afganistan. „Poprzednio do poszkodowanego żołnierza TF-50 MEDEVAC wzywano w czasie… VII zmiany”, przypomina „Seba”, paramedyk z Task Force-50. Ilu w tym czasie zginęło i zostało rannych żołnierzy z jednostek regularnych? Gdy się zatem mówi o poświęceniu i bohaterstwie żołnierzy służących w Afganistanie, warto pamiętać o tej statystyce.
Zrozumieć cele misji
Kolejnym ważnym elementem, dzięki któremu „Lubliniec” osiągnął sukces, było właściwe zrozumienie celu, dla którego utworzono Task Force-50. Komandosi działający w ramach misji ISAF realizują w Afganistanie strategię sojuszu północnoatlantyckiego. Ogłosił ją w połowie 2009 roku ówczesny dowódca ISAF, generał Stanley McCrystal, były żołnierz amerykańskich jednostek specjalnych. Odeszła ona od konwencjonalnych działań bojowych. Większy nacisk położono na działania specjalne, a priorytetem stało się szkolenie miejscowych sił, które z czasem przejmą odpowiedzialność za bezpieczeństwo kraju. Pochwały płynące z Afganistanu do Lublińca w dużej mierze były konsekwencją realizacji planu McCrystala.
W Polsce media, nastawione głównie na doniesienia o operacjach kinetycznych, na marginesie pozostawiały szkolenie Afgańczyków. Tymczasem dla sojuszników miało ono kolosalne znaczenie. Dlatego w czasie wspomnianej już wizyty w Polsce admirał McRaven wielokrotnie komplementował naszych specjalsów, ale podał tylko jeden konkret: szkolenie dwóch oddziałów prowincjonalnej policji antyterrorystycznej – Afgańskich Tygrysów”.
„W czasie operacji «Sledgehammer» do budynku nasi wchodzili z Afgańskimi Tygrysami. Gdybyśmy odmówili udziału w operacji, oni poszliby sami. Nie byli jednak jeszcze przygotowani do tak poważnej roboty”, przekonuje oficer zajmujący się szkoleniem Tygrysów. „Informacja o tym, że instruktorzy odmówili wsparcia szkolonych, lotem błyskawicy obiegłaby Afganistan. To zniweczyłoby kilka lat ciężkiej pracy sił specjalnych ISAF. Afgańczycy to ludzie bardzo honorowi, trudno byłoby odbudować relacje z nimi, gdyby poczuli, że w trudnej sytuacji sojusznicy się od nich odwrócili”.
Ta operacja scementowała współpracę z Afgańczykami. Przełożyło się to zarówno na lepsze wykonywanie strategii NATO, jak i zwiększenie bezpieczeństwa polskiego kontyngentu wojskowego w Afganistanie.
Po drugiej stronie celownika
W rozmowach ze specjalsami uderza również profesjonalizm w przewidywaniu skutków podejmowanych działań. Komandosi podkreślają, że gdy żołnierz naciska na spust, decyduje o życiu człowieka stojącego po drugiej stronie celownika. Dlatego w TF--50 z niesmakiem oceniają książki amerykańskich komandosów, którzy o strzelaniu do ludzi piszą jak o grze komputerowej.
„Na robocie zawsze dostosowuję się do przeciwnika”, mówi „Matka”, mający na koncie ujęcie kilku rebeliantów z listy JPEL (Joint Prioritized Effective List). „Jeśli nie strzela, staram się dać mu szansę. Gdy wpadam do pomieszczenia, w którym ukrywa się cel, to mierzę w niego i wykrzykuję w jego języku: «Nie ruszaj się, bo cię…». Całym sobą daję mu sygnał, że jak się ruszy, to strzelę. Mam szczęście, że na tych krótkich dystansach to zawsze skutkowało”.
Wspomina jedną z operacji, kiedy po cichu dostali się do domu poszukiwanego. Zanim ten zdążył się zorientować, że coś się dzieje, specjalsi byli w jego sypialni. Sięgał po wysłużonego, radzieckiego makarowa. Zatrzymał rękę tuż przy fałdzie w pościeli. Pod nią leżał pistolet. Z góry mierzyło do niego dwóch żołnierzy. „Było nerwowo, ale JPEL nie stawiał oporu”, kontynuuje „Matka”. „Przekonały go okrzyki i dwie plamki z celowników laserowych na jego piersi”.
Ta odpowiedzialność związana z otwarciem ognia wynika z podstawowego założenia. W czasie operacji nigdy nie da się wyeliminować ryzyka pomyłki. To, że miejscowy trzyma broń, a nawet z niej mierzy, o niczym nie świadczy. Na afgańskiej prowincji każdy dorosły mężczyzna ma kałasznikowa. Tam, zgodnie z odwiecznym zwyczajem, własnej posiadłości można bronić według zasady „mój dom – moja twierdza”. Nie ma więc pewności, czy strzelający to poszukiwany talib, czy spokojny gospodarz, który chroni swoją własność.
„Taką rozwagę wpajamy też Afgańskim Tygrysom. Takie podejście sprawdziło się też w czasie «Sledgehammer». Wyeliminowaliśmy samobójcę, który wyskoczył na korytarz i chciał się wysadzić jak najbliżej nas. Chwilę później w naszym kierunku zaczął biec kolejny mężczyzna. To były sekundy. Kątem oka zauważyłem, że nie miał tak nienaturalnej sylwetki jak samobójca owinięty kamizelką z materiałem wybuchowym. Krzyczał też inaczej niż ten poprzedni. Tamten wrzeszczał z nienawiścią, ten z przerażeniem. I wtedy przekonałem się, że nasze Tygrysy mają predyspozycje do tej roboty”, z uznaniem opowiada specjals. Afgański policjant krzyknął: „Stop!”. Intuicyjnie podniósł kałasznikowa na wysokość głowy biegnącego. Błyskawicznie ocenił zagrożenie. Opuścił broń i strzelił mu w udo. Kula przebiła mięśnie. Mężczyzna padł na podłogę. Został zatrzymany, ale nie zginął.
Najlepsi z najlepszych?
Czy Polacy, którym przyszło ratować zakładników uwięzionych przez terrorystów obwieszonych pasami szachida, są najlepszymi komandosami na świecie, w Polsce albo chociaż w swojej macierzystej jednostce? To naiwne pytanie należy potraktować poważnie. Zadają je bowiem tysiące fanów specjalsów oraz wielu dziennikarzy, którzy swoimi publikacjami kształtują opinię publiczną.
Tymczasem takie rankingi zwykle prowadzą do fałszywych wniosków. Na sukces składa się wiele czynników – przede wszystkim doświadczenie i żmudna praca. Są operacje, które przygotowuje się miesiącami. Jedna zmiana otrzymuje wstępne informacje, analitycy pogłębiają tę wiedzę, cel znika i po jakimś czasie znów się pojawia. Akcja w terenie zatem to zadanie dla kolejnej zmiany. Żołnierze z Task Force-50, którzy wzięli udział w operacji «Sledgehammer», nie są więc najlepszymi z najlepszych. Są po prostu profesjonalistami, którzy w odpowiednim momencie znaleźli się we właściwym miejscu.
autor zdjęć: Jarosław Rybak