moja polska zbrojna
Od 25 maja 2018 r. obowiązuje w Polsce Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) 2016/679 z dnia 27 kwietnia 2016 r. w sprawie ochrony osób fizycznych w związku z przetwarzaniem danych osobowych i w sprawie swobodnego przepływu takich danych oraz uchylenia dyrektywy 95/46/WE (ogólne rozporządzenie o ochronie danych, zwane także RODO).

W związku z powyższym przygotowaliśmy dla Państwa informacje dotyczące przetwarzania przez Wojskowy Instytut Wydawniczy Państwa danych osobowych. Prosimy o zapoznanie się z nimi: Polityka przetwarzania danych.

Prosimy o zaakceptowanie warunków przetwarzania danych osobowych przez Wojskowych Instytut Wydawniczy – Akceptuję

Pamiętamy!

Jest 10 kwietnia 2010 roku. Samolot Tu-154 z prezydentem Lechem Kaczyńskim na pokładzie leci na obchody rocznicy zbrodni katyńskiej w Smoleńsku. O godzinie 8.41 lądująca maszyna uderza w ziemię w pobliżu smoleńskiego lotniska. Giną wszyscy pasażerowie i członkowie załogi.


Wśród ofiar są między innymi przedstawiciele Sił Zbrojnych, dowódcy wszystkich rodzajów Sił Zbrojnych, szef Sztabu Generalnego i byli ministrowie obrony.

Lubiany był za swoje angielskie poczucie humoru. Stanowczy, opanowany, pewny swoich racji. Dzień przed katastrofą obchodził swoje 58 urodziny.

Jerzy Szmajdziński uwielbiał wojsko. W październiku 2001 objął stanowisko ministra obrony narodowej w rządzie Leszka Millera, pełnił tę funkcję również w obu rządach Marka Belki. W wydaniu specjalnym „Polski Zbrojnej” pisał o potrzebach polskiej armii: „Potrzebujemy powszechnego, obywatelskiego systemu edukacji na temat reagowania na zagrożenia i systemu szkolenia rezerw, które istnieją w wielu krajach. Potrzebujemy ustabilizowanej sytuacji w siłach zbrojnych i stabilnego ich finansowania, co w perspektywie pięciu−siedmiu lat pozwoli osiągnąć średnią natowską pod względem wyposażenia i wyszkolenia armii. Trzeba również zakończyć te ciągłe reorganizacje, które powodują, że wodzów jest coraz więcej, a Indian zaczyna brakować”.

Lubił walczyć. Nie tylko o swoje zdanie, ale również na korcie, bo uwielbiał grać w tenisa. Budził respekt. – To taki polski John Kennedy – mówili o nim posłowie lewicy. Wierzyli, że ma szanse na prezydenturę, ale jemu wystarczała funkcja marszałka Sejmu.


Resortem kierował dziewięć miesięcy. W tym czasie często odwiedzał żołnierzy pełniących misje. Był w Libanie, Kosowie, Bośni, cztery razy w Afganistanie i Iraku. Aleksander Szczygło podjął także decyzję m.in. o zakupie bezzałogowych samolotów rozpoznawczych. Do Smoleńska leciał już jako szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Podczas całej politycznej kariery był związany z Lechem Kaczyńskim.  Jako absolwent studiów prawniczych został jego asystentem.  Na początku lat 90. pracował w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, które nadzorował Kaczyński.  Niedługo potem, gdy Lecha Kaczyńskiego wybrano prezesem Najwyższej Izby Kontroli, Szczygło został dyrektorem jego gabinetu. Po wyborach wygranych przez  Prawo i Sprawiedliwość był wiceszefem MON-u, potem szefem Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego. Stanowisko ministra obrony objął w 2007 roku. Dwa lata później został szefem Biura Bezpieczeństwa Narodowego.

Był znany z zamiłowania do literatury, szczególnie cenił iberoamerykańską.  Jego ulubionym autorem był Gabriel García Márquez.

 

Z wykształcenia był biofizykiem, ale zawodowo związał się z dyplomacją.

Ukończył studia na Wydziale Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tam też uzyskał stopień doktora. Pracował w Instytucie Chemii Fizycznej Polskiej Akademii Nauk oraz na Wydziale Chemii Uniwersytetu Utah w Salt Lake City w grupie Edwarda Eyringa. Był specjalistą od pomiarów fotoakustycznych, napisał ponad dziesięć prac badawczych na ten temat. Karierę dyplomaty rozpoczął od zgłoszenia się na... konkurs kadry dyplomatów zorganizowany przez ówczesnego ministra spraw zagranicznych Krzysztofa Skubiszewskiego.

Od 1991 roku pracował w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Później został ambasadorem RP w Holandii i Wielkiej Brytanii. 26 listopada 2007 roku został powołany na stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej. Zajmował się m.in. negocjacjami w sprawie tarczy antyrakietowej.

Uwielbiał grać w tenisa, był instruktorem narciarstwa. Zajmował się także ogrodnictwem.

Zginął w katastrofie polskiego samolotu Tu-154M w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku.
Uroczystości pogrzebowe odbyły się 16 kwietnia 2010 w Katedrze Polowej Wojska Polskiego w Warszawie z udziałem m.in. pełniącego obowiązki prezydenta RP Bronisława Komorowskiego oraz ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Stanisław Komorowski został pochowany na warszawskim cmentarzu Stare Powązki w grobie rodzinnym.

 

Miał opinię najlepszego dyplomaty w wojsku, a z jego zdaniem liczyli się najważniejsi oficerowie NATO.

– Swój autorytet budował na osobistej kulturze i mądrości. Nie przypominam sobie, aby gen. Franciszek Gągor podniósł na kogokolwiek z podwładnych głos. W każdej, nawet najtrudniejszej, sytuacji potrafił zachować spokój – wspominał po smoleńskiej katastrofie gen. dyw. Zbigniew Głowienka, dziś dowódca Wojsk Lądowych. Razem studiowali w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu.

Gen. Gągor ukończył także Akademię Obrony NATO w Rzymie i podyplomowe studia strategiczne na Uniwersytecie Obrony w Waszyngtonie. Zanim w 2006 roku został szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, kierował Departamentem Wojskowych Spraw Zagranicznych MON, był polskim przedstawicielem wojskowym przy NATO i Unii Europejskiej oraz jednym z członków zespołu przygotowującego polską akcesję do Sojuszu.

Autorytetem cieszył się zresztą nie tylko w naszej armii. Jego wojskową wiedzę doceniali nasi sojusznicy. W czasie posiedzeń Komitetu Wojskowego NATO w Brukseli to jego głos był jednym z najbardziej się liczących. Ceniono go m.in. jako specjalistę w dziedzinie operacji pokojowych. Na misjach spędził wiele lat. Służył w Egipcie, dowodził siłami ONZ na Wzgórzach Golan, był zastępcą dowódcy polskiego kontyngentu w trakcie operacji „Pustynna Burza” i kierował misją obserwacyjną ONZ w Iraku i Kuwejcie.

Jego umiejętność osiągania konsensusu i współpracy zjednywała polityków i dowódców. Dzięki temu dobrze się z nim pracowało trzem kolejnym ministrom obrony: Radosławowi Sikorskiemu, Aleksandrowi Szczygle i Bogdanowi Klichowi.

Generał często powtarzał, że dobry dowódca to dowódca wymagający. Jednak najwięcej wymagał od siebie. – Był tytanem pracy. W jego gabinecie światło zapalało się wczesnym rankiem, a gasło późną nocą – opowiadał płk Sylwester Michalski, ówczesny rzecznik prasowy Sztabu Generalnego WP.



Był najmłodszym w historii dowódcą Sił Powietrznych. Na czele wojskowego lotnictwa stanął jako 45-latek. I od razu dostał bardzo trudne zadanie – zintegrować podległy mu rodzaj sił zbrojnych po traumie wywołanej katastrofą transportowca C-295M pod Mirosławcem. Udało mu się. – Miał wizję naszego przyszłego lotnictwa oraz dar jasnego przedstawiania argumentów ministrowi obrony i szefowi SG WP – podkreślał w 2010 roku zastępca Błasika, gen. dyw. Krzysztof Załęski.

Andrzej Błasik ukończył obie dęblińskie szkoły lotnicze: liceum i Wyższą Oficerską Szkołę Lotniczą. Potem m.in. dowodził eskadrą w 40 Pułku Lotnictwa Myśliwsko-Bombowego w Świdwinie, był szefem szkolenia 2 Brygady Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu i dowódcą 31 Bazy Lotniczej. – To on w ciągu kilku miesięcy przygotował ją do ważnych natowskich ćwiczeń „Air Meet 2003” – wspomina płk Mirosław Bodnar, były szef sekretariatu Dowództwa Sił Powietrznych. Za te manewry jednostka została wyróżniona Znakiem Honorowym Sił Zbrojnych, a dla Andrzeja Błasika sukces okazał się przepustką do awansów.

W 2007 r. gen. Błasik wrócił do Szkoły Orląt jako jej komendant. Niedługo jednak pozostał na uczelni. Jeszcze w tym samym roku stanął na czele Sił Powietrznych. Jego żołnierze wspominali, że gdy miał podjąć decyzję, najpierw słuchał innych, dopiero potem wyciągał wnioski. – Dawał nam dużą swobodę w pracy, ale wymagał żołnierskiej perfekcji – opowiadali.

Generał kochał latanie. Za sterami wojskowych maszyn spędził blisko 1600 godzin, w tym 560 na myśliwcach Su-22. Był doskonałym pilotem klasy mistrzowskiej; miał też uprawnienia instruktorskie do szkolenia w każdych warunkach atmosferycznych.

Kiedy 12 marca 1999 roku Polska wstępowała do Sojuszu Północnoatlantyckiego, szukano w USA polskiego oficera, który podczas uroczystości podniósłby biało-czerwoną flagę. Wybrano młodego majora Tadeusza Buka, wówczas studenta Akademii Dowódczo-Sztabowej w Kansas City.

Późniejszy dowódca Wojsk Lądowych oficerskie szlify zdobył w poznańskiej Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Pancernych. Gen. Buk przeszedł wszystkie szczeble wojskowej kariery. Był zastępcą dowódcy 18 Batalionu Desantowo-Szturmowego w 6 Brygadzie Desantowo-Szturmowej, uczestniczył w tworzeniu 25 Brygady Kawalerii Powietrznej, dowodził 1 Warszawską Dywizją Zmechanizowaną.

W 2009 r. stanął na czele Wojsk Lądowych. Dostał zadanie zreformowania tego rodzaju sił zbrojnych. Podwładni pamiętają go zapracowanego, z wiecznie podwiniętymi rękawami munduru. Sam mówił, że zawsze ma ręce gotowe do pracy.

Był twardym dowódcą. Ale żołnierze podkreślają, że wymagał od innych tak samo, jak od siebie. – Nie tolerował lenistwa i głupoty. Jednak w razie potrzeby potrafił murem stanąć za podwładnymi – mówił ppłk Tomasz Szulejko, były rzecznik Dowództwa Wojsk Lądowych.

Sprawdzianem dowódczych umiejętności generała była operacja w Iraku. Uczestniczył w niej dwukrotnie, po raz pierwszy jako zastępca dowódcy IV zmiany. Jednak prawdziwym wyzwaniem było szefowanie Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe podczas IX zmiany PKW. Gen. Buk rozpoczął ją w trudnym momencie. Nasza baza Echo była ostrzeliwana, a bojówki w Diwanii zawładnęły kluczowymi ośrodkami prowincji. Wyjeżdżając z Iraku pół roku później, generał zostawił polską strefę bezpieczną i uporządkowaną.

Był jednym z najlepszych znawców ceremoniału wojskowego i miłośnikiem żołnierskiej tradycji. Generała dywizji Kazimierza Gilarskiego podwładni pamiętają jako stanowczego i wymagającego dowódcę. Zdarzało mu się dobitnie wyrażać swoje zadanie, ale umiał też wysłuchać racji innych – tak o generale mówił w 2010 roku płk Wiesław Grudziński, wówczas jego zastępca, a dziś dowódca Garnizonu Warszawa.

Kazimierz Gilarski całe wojskowe życie związał z Warszawą. W pododdziałach reprezentacyjnych stołecznej Komendy Garnizonu rozpoczął służbę pod koniec lat 70. Był wtedy świeżo upieczonym absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych. W Garnizonie przeszedł wszystkie szczeble wojskowej kariery: od dowódcy plutonu, przez zastępcę komendanta, by w 2006 roku stanąć na czele jednostki.

Uczestniczył w setkach wojskowych i państwowych uroczystości w kraju i za granicą. – Witał osobiście papieża Jana Pawła II podczas każdej jego pielgrzymki do Polski – wspominał po katastrofie w Smoleńsku Zbigniew Smoliński, ówczesny szef sekretariatu generała.

Kazimierz Gilarski był też organizatorem i koordynatorem wielu świąt, także tych największych jak parady 15 sierpnia. To on prowadził w 2000 roku uroczystość w Katyniu, kiedy otwierano tam Polski Cmentarz Wojenny. Zależało mu też na przywróceniu wielu zapomnianych wojskowych tradycji, m.in. rogatywek dla kompanii reprezentacyjnej czy Szwadronu Kawalerii Wojska Polskiego.



Jest uznawany za jednego z reformatorów polskiej Marynarki Wojennej i świetnego dowódcę.

– Umiejętność egzekwowania poleceń połączona z otwartością i poczuciem humoru powodowały, że admirał floty Andrzej Karweta cieszył się ogromną popularnością i szacunkiem wśród podwładnych – wspominał po katastrofie smoleńskiej kmdr por. Piotr Mieczkowski, ówczesny dowódca 13 Dywizjonu Trałowców.

Admirał Karweta swoją przygodę z armią rozpoczął od studiów w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej w Gdyni i służby w 13 Dywizjonie Trałowców 9 Flotylli Obrony Wybrzeża na Helu. W 1986 roku objął dowodzenie swoim pierwszym okrętem ORP „Czapla”. Pod jego kierunkiem jednostka przez dwa kolejne lata zdobywała tytuł najlepszego okrętu 9 FOW. Osiem lat później Andrzej Karweta dowodził już całym 13 Dywizjonem.

To on jako pierwszy wprowadził polski okręt – niszczyciel min ORP „Mewa” – do stałego Zespołu NATO Sił Trałowo-Minowych Morza Północnego i Bałtyku. Uczestniczył w pierwszej poważnej modernizacji polskich sił przeciwminowych, był też jednym z inicjatorów powstania pierwszego polskiego niszczyciela min – okrętu przebudowanego z trałowca ORP „Mewa”.

W 2002 roku Karweta przeniósł się do Norfolk w USA, gdzie w sojuszniczym dowództwie Sił Morskich łączył obowiązki zastępcy szefa oddziału broni podwodnej i polskiego narodowego przedstawiciela. Po powrocie do kraju został najpierw zastępcą dowódcy 8 Flotylli Obrony Wybrzeża w Świnoujściu, a w 2007 roku stanął na czele polskich sił morskich.

– Admirał był inicjatorem najważniejszych przedsięwzięć we współczesnej Marynarce Wojennej. Miał ogromne doświadczenie ze służby na okrętach oraz w polskich i natowskich sztabach – podkreśla kmdr por. Bartosz Zajda, rzecznik prasowy dowódcy Marynarki Wojennej.


Zwierzchnicy podkreślali pracowitość i niezawodność, a podwładni jego spokój, opanowanie i życzliwość. Generał Bronisław Kwiatkowski jako dowódca operacyjny Sił Zbrojnych RP odpowiadał za polskie misje zagraniczne.

Na początku maja 2010 r. miał skończyć 60 lat. Tego dnia chciał zdjąć mundur i pożegnać się z armią. Żonie i dwóm córkom obiecywał dalekie podróże, aby zrekompensować im długą nieobecność w domu. Wcześniej bowiem większość swojego czasu poświęcał armii.

Jak wielu przyszłych dowódców był absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Zmechanizowanych. Potem służył m.in. w 6 Dywizji Powietrznodesantowej i dowodził 6 Brygadą Desantowo-Szturmową. – Bronek tworzył niepowtarzalną atmosferę w pracy. Zawsze spokojny, opanowany i życzliwy, łatwo zjednywał sobie ludzi – wspominał w 2010 r. gen. bryg. rez. Jerzy Wójcik, następca generała na stanowisku dowódcy 6 BDS.

Bronisław Kwiatkowski jako pierwszy polski oficer studiował w prestiżowej Akademii Dowodzenia Bundeswehry w Hamburgu. Po jej skończeniu trafił do Sztabu Generalnego WP, a później Dowództwa Krakowskiego Okręgu Wojskowego. Był też zastępcą dyrektora Centrum Szkolenia Sił Pokojowych NATO w Bydgoszczy.

Zwierzchnicy zapamiętali go jako pracowitego, odpowiedzialnego i niezawodnego. Wiadomo było, że robotę wykona do końca. Pozwalał też pracować podwładnym. Uważał, że po to ma zastępców i sztab, by móc korzystać z ich wiedzy. Często mówił, że każdy dowódca jest mądry wiedzą swoich podwładnych.

Kiedy w 2007 r. został dowódcą operacyjnym Sił Zbrojnych RP, odpowiadał za polskie misje zagraniczne. Miał w tej kwestii spore doświadczenie. W 1995 r. dowodził polskim kontyngentem w Syrii, a na misji w Iraku był trzykrotnie. W 2003 r. służył tam jako zastępca dowódcy Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe, dwa lata potem odpowiadał za szkolenie irackich wojskowych, a w 2006 r. dowodził całą wielonarodową dywizją.

– Tam się poznaliśmy i razem przeżyliśmy ponad sto ostrzałów naszej bazy – opowiadał gen. bryg. Cezary Podlasiński, w 2010 r. szef Centrum Dowodzenia w DO SZ. – To kuriozalne, że generał stracił życie w wypadku lotniczym. Przecież w Iraku wychodził cało z tylu groźnych sytuacji – dodawał.



– O budowie polskich wojsk specjalnych, które liczyłyby się na świecie, wielu ludzi myślało od dawna, ale tylko Włodek ze swoją determinacją mógł to zrobić – mówili komandosi o gen. broni Włodzimierzu Potasińskim.

Spadochroniarz, komandos, świetny organizator, współtwórca Wojsk Specjalnych. Bez reszty oddany budowaniu tej formacji chciał, aby polscy specjalsi byli liderami w naszej części Europy.

Generał swoją oficerską karierę rozpoczął jako dowódca plutonu szturmowego 6 Pomorskiej Dywizji Powietrznodesantowej. Po zakończeniu służby w czerwonych beretach dowodził m.in. 3 Brygadą Zmechanizowaną w Lublinie oraz 25 Brygadą Kawalerii Powietrznej w Tomaszowie Mazowieckim.

Doświadczenie zdobywał też poza granicami kraju. Dowodził polskim kontyngentem w siłach pokojowych ONZ w Syrii. Dwukrotnie uczestniczył w operacji sojuszniczej w Iraku, m.in. jako zastępca dowódcy Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe. Szefował też Zarządowi Rozpoznania Dowództwa Wojsk Lądowych, gdzie odpowiadał m.in. za operacje specjalne.

Jego umiejętności doceniali przełożeni w kraju i dowódcy z NATO. Wszystko to zdecydowało o powołaniu go w 2007 roku na dowódcę Wojsk Specjalnych. – Zorganizował dowództwo, czuwał nad jego rozwojem, utworzył Jednostkę Wsparcia Dowodzenia i Zabezpieczenia Wojsk Specjalnych (dzisiejsza jednostka Nil), doprowadził do podpisania umowy pomiędzy siłami specjalnymi USA i Polski – wyliczał w kwietniu 2010 r. ówczesny jego zastępca, gen. bryg. Marek Olbrycht.

Podwładni darzyli gen. Potasińskiego szacunkiem i zaufaniem. Był ceniony za otwartość, życzliwość i skromność. Jako sztabowiec zawsze pamiętał, że jest nie tylko dowódcą, ale też komandosem. Imponował kondycją fizyczną i zamiłowaniem do biegów długodystansowych, był instruktorem spadochronowym.

Był duszą towarzystwa. Zawsze uśmiechnięty, skory do żartów. Ale na pokładzie samolotu żarty odkładał na bok, to był pilot klasy mistrzowskiej – opowiadają koledzy.

Miał 36 lat. Zostawił żonę i dwójkę dzieci. – Dzień w dzień, od rana do wieczora, byliśmy razem. To dawało okazję do wielu rozmów. Poruszaliśmy tematy zawodowe i prywatne. Wspólnie parę razy lecieliśmy także Tupolewem. Pamiętam opanowanie Arka i spokój w kabinie. Zawsze wiedział, co robić – mówił „Polsce Zbrojnej” kapitan pilot Marek Waszczyszyn, kolega Protasiuka.

Jego pasją, poza lataniem, były narty. Razem z mjr. pil. Robertem Grzywną, drugim pilotem w czasie tragicznego lotu do Rosji, „rywalizowali” w szusowaniu na stokach. Ale zawsze na pierwszym miejscu było latanie.

W 1997 roku ukończył z wyróżnieniem Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych w Dęblinie. W tym samym roku rozpoczął służbę w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. 10 lat później został dowódcą załogi. W powietrzu spędził imponującą liczbę godzin – 3521, z czego 2937 na Tu-154M.

Na początku 2010 poleciał na Haiti, brał tam udział w akcji pomocy humanitarnej dla ofiar trzęsienia ziemi. Kiedy wracał do Polski w samolocie, który pilotował uszkodził się blok sterowania. Wtedy nocą udało mu się wylądować bezpiecznie na warszawskim lotnisku wojskowym Okęciu.

Trzy dni przed tragicznym lotem był drugim pilotem w załodze, która pilotowała samolot z premierem Donaldem Tuskiem. Lecieli wtedy również do Smoleńska. 

Został pochowany na cmentarzu w Szczęsnem pod Grodziskiem Mazowieckim. Pośmiertnie awansowano go do stopnia majora. 9 września 2011 roku w Olkuszu odsłonięto pomnik poświęcony dwóm pilotom związanym z miastem, którzy zginęli w katastrofach lotniczych: płk. Zdzisławowi Cieślikowi i mjr. Arkadiuszowi Protasiukowi.

Z lotnictwem związał się już jako nastolatek. Uczył się w Liceum Lotniczym w Dęblinie, a potem w tamtejszej Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych. Tuż po studiach rozpoczął służbę w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego.

Podpułkownik Robert Grzywna miał pierwszą klasę pilota wojskowego, zdobył uprawnienia między innymi na stanowisku dowódcy załogi samolotu Jak-40 i nawigatora. W powietrzu spędził 1939 godzin, z czego 506 za sterami Tu-154M.

Wiele razy latał wspólnie z majorem Arkadiuszem Protasiukiem, byli dobrymi kolegami również prywatnie. – Podczas długich, często wielodniowych wylotów niejedno się działo i trudno byłoby nie zżyć się ze sobą – mówił „Polsce Zbrojnej” ich kolega kapitan Grzegorz Pietruczuk. – Bawiliśmy się wspólnie na weselu Arka i jego żony.

Razem polecieli też na Haiti, by pomagać ofiarom trzęsienia ziemi. – Wkładaliśmy serce w to, żeby wesprzeć tych ludzi. Zadanie było trudne, wylatywaliśmy właściwie bez przygotowania, a wiadomo, jakie warunki tam panowały. Każdy z nas tę tragedię przeżył osobiście.– wspominał kpt. Pietruczuk – W naszej pracy najpiękniejsze jest to, że możemy na siebie liczyć, mieć sto procent zaufania.

Poza lataniem ppłk Grzywna uwielbiał muzykę. – Gdziekolwiek byliśmy, gdy zobaczył pianino czy keyboard, natychmiast siadał i grał. Niezły grajek z niego był. Mówił mi, że mało brakowało, a skończyłby szkołę muzyczną – wspominał kolegę kpt Marek Waszczyszyn. Razem latali na samolotach Jak-40. Mieszkali niedaleko siebie i wiele razy umawiali się na spotkanie, ale zawsze było jakoś nie po drodze.

Pięć miesięcy przed katastrofą został ojcem. Planował, że w maju ochrzci syna.

– Wspaniały człowiek, radosny, tak jak to widać na zdjęciu – wspominał najlepszego kolegę chor. Artur Kowalski tuż po 10 kwietnia 2010 roku w „Polsce Zbrojnej”.

Podporucznik Andrzej Michalak zaczynał służbę jako technik klucza eksploatacji samolotów w 45 Lotniczej Eskadrze Doświadczalnej w Modlinie. Od 1998 roku służył w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego w Warszawie. Zaczynał jako technik klucza płatowca i silnika, potem został technikiem pokładowym Tu-154M. Jego nalot na Tu-154 wynosił 330 godzin.

– Wyprzedzał mnie o krok, zawsze wiedział, co, gdzie i kiedy – mówił chor. Artur Kowalski, kolega po fachu podporucznika Michalaka. Znali się dziesięć lat, pracowali razem na Jak-40, później Andrzej przeniósł się do obsługi Tu-154M. – Miał w sobie pasję pracy. Byliśmy razem w USA i na Haiti. Andrzej dopiero zaczynał, wszystko było przed nim – wspominał Kowalski.

Praca chorążemu Michalakowi dawała wiele satysfakcji, mimo że wymagała wyrzeczeń. – Niewiele jesteśmy w domu, bliscy więc na tym cierpią. Przed pięcioma miesiącami urodziło mu się upragnione dziecko. Na maj planowali z żoną chrzest… Wspaniały człowiek, radosny, tak jak to widać na zdjęciu – wzdychał chorąży Kowalski.


Bardzo poukładany, w szkole miał zawsze wzorowe notatki, w pracy – uporządkowane dokumenty. Nawet charakter pisma miał ładny, schludny. Kapitan pilot Artur Ziętek, tragicznego dnia nawigator Tu-154, marzył, żeby w przyszłości zostać dowódcą załogi Jak-40.

Por. pilot Bogdan Sucharski zapamięta go tak: „Siedzi na parapecie, pali papierosa i uśmiecha się. Zawsze się uśmiechał”. Kapitan Ziętek był jego najbliższą osobą i kolegą z jednej promocji. Zanim obaj trafili do 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego, pracowali w Łasku.

Wcześniej skończył liceum lotnicze w Dęblinie, a potem Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych w Dęblinie. Służył w 2 Ośrodku Szkolenia Lotniczego na stanowiskach pilota i starszego pilota. Od 2007 roku pełnił służbę jako starszy pilot klucza lotniczego, eskadry lotniczej w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. W powietrzu spędził 1069 godzin, na Tu-154M – 60 godzin.

Wśród współpracowników był znany ze swojej skrupulatności i doskonałej znajomości przepisów. Lubił wyznaczać sobie cele i do nich dążyć. Był ambitny, ale nie zarozumiały. Lubił pomagać, służył swoją wiedzą innym. Na wszystkich robiły wrażenie jego notatki, to jak prowadził dokumentację. – To było wzorowe – mówią koledzy z jednostki. Kapitan Marek Waszczyszyn uważa, że Artur miał wiele zapału, chęci, był ambitny. – Dało się zauważyć, że chce latać i tylko czeka, żeby wsiąść do samolotu – wspominał na łamach „Polski Zbrojnej”. – Mieszkaliśmy, jak na warunki warszawskie, dość blisko siebie i wiele razy umawialiśmy się na grilla, ale jakoś nigdy nie było czasu, żeby się spotkać. Szkoda.

Miała dwie pasje: zwierzęta i podróże. Obie realizowała, studiując zootechnikę i pracując jako stewardesa. Natalia Januszko była najmłodszą ofiarą katastrofy pod Smoleńskiem. Miała 23 lata.

Stewardesą została trochę przypadkiem. Chciała być weterynarzem, ale kiedy nie dostała się na wymarzony kierunek studiów, znalazła pracę jako stewardesa. Najpierw pracowała w LOT, potem w 36 Pułku Lotnictwa Specjalnego. Uwielbiała podróże, więc posada była dla niej stworzona. Jednocześnie studiowała w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego zootechnikę. – Prawie codziennie widziałam ją na uczelni uśmiechniętą, pełną ciepła i radości, czym potrafiła zarażać innych – mówiła po katastrofie „Newsweekowi” Anna Królikowska, koleżanka z roku.

Walczyła o prawa zwierząt, zajmowała się bezdomnymi kotami i psami. W przyszłości chciała założyć stadninę koni.

Z parą prezydencką poleciała w zastępstwie za koleżankę. W piątek wieczorem otrzymała telefon, że leci do Smoleńska.

25 kwietnia pochowano ją z honorami wojskowymi na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.


Była najbardziej doświadczoną spośród trzech stewardes, które zginęły w katastrofie pod Smoleńskiem. O jej profesjonalizmie i stanowczości krążyły legendy. Przełożeni Barbary Maciejczyk wspominali, że umiała usadzać w samolocie nie tylko generałów. Skrupulatnie przestrzegała przepisów i nie obawiała się zwrócić uwagi nawet prezydentowi, np. by nie wstawał z fotela.

Rodzina była z niej dumna. Latała z najważniejszymi ludźmi w państwie i miała bardzo bliskie relacje z prezydentową Marią Kaczyńską. A latanie u Maciejczyków było niemal tradycją. Ojciec służył w jednostce lotniczej, w jego ślady poszedł brat Barbary. Ona, choć dzieliła ich pasję, na początku wybrała studia filologiczne. Skończyła Wydział Filologii Słowiańskiej Uniwersytetu Warszawskiego i Wyższą Szkołę Komunikowania i Mediów Społecznych im. Jerzego Giedroycia w Warszawie. Ale ciągnęło ją do samolotów. Nie chciała jednak latać w cywilnych liniach lotniczych. Uważała, że to nudne. W 2007 roku zaczęła pracować w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Jako stewardessa spędziła w powietrzu około 1397 godzin. Latała z najważniejszymi osobami w Polsce.

Jej przyjaciółki wspominają ją przede wszystkim jako osobę, która chętnie pomagała innym i wyróżniała się odwagą. Poznała kiedyś bardzo chorego mężczyznę, którego ostatnim marzeniem był lot samolotem nad Warszawą. Zrobiła wszystko, aby spełnić marzenie i udało się. – Kiedy byłyśmy małymi dziewczynkami, poszłyśmy popływać w basenie – wspominała przyjaciółkę w TVP2 Izabela Wojtal. – Była tam bardzo wysoka wieża. Kusiło nas bardzo, żeby z niej skoczyć, ale oczywiście nam zabroniono. Basia wzięła mnie wtedy za rękę i powiedziała „Nie ma co się bać, idziemy!”.

25 kwietnia 2010 roku pochowano ją z honorami wojskowymi w Kwaterze Smoleńskiej na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach w Warszawie.

Spadochroniarka, pilot szybowców, harcerka, stewardesa i miss Politechniki Warszawskiej. Znajomi wspominają, że Justyna Moniuszko żyła szybko i bardzo intensywnie, jakby na zapas.

Pochodziła z Białegostoku. Od dziecka miała mnóstwo energii, nie potrafiła marnować czasu. Jeśli akurat nie była na zbiórce harcerskiej, to wspinała się gdzieś w górach. Ale najbardziej marzyła o lataniu. Należała do białostockiego aeroklubu. Uwielbiała skakać ze spadochronem. Miała za sobą około 250 skoków. Kiedy skończyła liceum, wyjechała, by studiować na Wydziale Mechanicznym, Energetyki i Lotnictwa Politechniki Warszawskiej. Chciała zajmować się konstrukcją samolotów.

Koledzy i koleżanki ze studiów przepadali za jej poczuciem humoru i energią, którą zarażała wszystkich dookoła. Podczas uczelnianego konkursu została Miss Politechniki Warszawskiej i Miss Publiczności. "Przesympatyczna brunetka o wesołych oczach" – pisali o niej trzy lata temu studenci z redakcji Miesięcznika Politechniki Warszawskiej – „nie ma idealnych wymiarów, ale jest wyjątkowa – skacze ze spadochronem, lata na szybowcach...”

Latanie nie pozostało tylko jej hobby. Przez kilka miesięcy pracowała jako stewardesa w Polskich Liniach Lotniczych LOT, a 1 grudnia 2008 roku rozpoczęła pracę w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego. Jako stewardesa spędziła w powietrzu około 425 godzin. Przełożeni chwalili ją nie tylko za profesjonalizm, ale też za pogodę ducha.

Ojciec martwił się za każdym razem, kiedy wsiadała do samolotu. Uspokajała go wtedy: – Wszędzie można życie stracić, tato! 

Zginęła trzy miesiące przed swoimi 25 urodzinami. 12 kwietnia 2010 roku w Białymstoku posadzono 6 Dębów Pamięci, upamiętniających ofiary katastrofy w Smoleńsku. Jeden z nich poświęcono Justynie Moniuszko.

W szpitalu nosił biały kitel, ale gdy był przy prezydencie, wkładał garnitur. Tego wymagał protokół dyplomatyczny. Osobisty lekarz prezydenta Lecha Kaczyńskiego gen. bryg. Wojciech Lubiński specjalizował się w leczeniu chorób wewnętrznych i chorób płuc.

Był zastępcą komendanta stołecznego Centralnego Szpitala Klinicznego MON, sekretarzem rady naukowej i rzecznikiem prasowym Wojskowego Instytutu Medycznego. Współpracownicy podziwiali, że nigdy nie miał tremy, potrafił doskonale współpracować z dziennikarzami.

Do pracy w zespole lekarzy namówił go pułkownik doktor nauk medycznych Jerzy Smoszna, który wcześniej był lekarzem Aleksandra Kwaśniewskiego. Nauczył Lubińskiego specyfiki tej pracy. – Choć tyle w życiu osiągnął i był lekarzem prezydenta, leczył też zwykłych ludzi – wspomina pułkownik Smoszna. W 2008 roku leczył m.in. 20-letnią Oksanę Prots, która przeżyła wybuch butli z gazem, ale miała poparzone 75 proc. ciała.

– Pamiętam, z jaką czułością, zrozumieniem i profesjonalizmem opiekował się tą dziewczyną i innymi Ukraińcami i Białorusinami, którzy będąc w trudnej sytuacji, trafiali do szpitala dzięki naszej fundacji – mówił Kajetan Wróblewski, wiceprezes fundacji Proksenos portalowi gazeta.pl.

Leczył też matkę prezydenta Lecha Kaczyńskiego – Jadwigę Kaczyńską. – W sobotę mieliśmy się ponownie spotkać u mamy prezydenta. Nie spotkaliśmy się. Wojtka już nie ma – wspominał na łamach „Polski Zbrojnej” po katastrofie kpt lekarz Narcyz Sadłoń, podwładny i współpracownik Lubińskiego.

Krótko przed katastrofą urodził mu się syn. Zakończył też budowę nowego domu. Nie zdążył w nim zamieszkać.

Gdy w 2004 roku Tadeusz Płoski został biskupem polowym Wojska Polskiego żartował, że poszedł do seminarium duchownego w Olsztynie, aby uciec przed armią, a wojsko i tak okazało się jego powołaniem.

Przyszły biskup święcenia kapłańskie przyjął w 1982 roku, a 10 lat później został skierowany do pracy w Ordynariacie Polowym Wojska Polskiego w Warszawie. Jako pierwszy wojskowy kapelan ukończył Podyplomowe Studium Operacyjno-Strategiczne w Akademii Obrony Narodowej. W 1995 r. został dziekanem Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji, a po ich rozwiązaniu kapelanem Biura Ochrony Rządu.

Był specjalistą od prawa wyznaniowego i wykładał je na uniwersytecie w Olsztynie.– Zapamiętałem go jako człowieka bardzo kontaktowego. Potrafił łatwo dotrzeć do ludzi i nawiązać z nimi świetne relacje – opowiadał w 2010 roku prof. Bronisław Sitek, dziekan wydziału prawa olsztyńskiej uczelni.

Wśród żołnierzy zasłynął m.in. skacząc ze spadochronem razem z komandosami Gromu.

Biskup Płoski piastował wiele funkcji związanych z wojskiem: był m.in. duszpasterzem kombatantów, członkiem Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa dbającej o groby polskich żołnierzy oraz Rady Powierniczej Muzeum Powstania Warszawskiego.

Gdy tylko miał okazję, podkreślał rolę armii w funkcjonowaniu państwa. Twierdził również, że dla budowy dobrze działających sił zbrojnych niezbędna jest dbałość nie tylko o uzbrojenie żołnierzy, ale też o ich postawę moralną.

Po skończeniu prawosławnego seminarium duchownego w Warszawie w 1978 roku Mirosław Chodakowski złożył śluby zakonne. Niedługo potem został proboszczem parafii w Supraślu, gdzie m.in. wyremontował zniszczony jeszcze w czasie II wojny prawosławny klasztor.

W 1998 roku ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski mianował go generałem brygady, w tym samym czasie biskup przejął obowiązki prawosławnego ordynariusza Wojska Polskiego. – Był zwolennikiem ekumenizmu i wymiany doświadczeń pomiędzy wszystkimi duszpasterzami sił zbrojnych – wspominał po smoleńskiej katastrofie ksiądz Michał Niegierewicz, proboszcz prawosławnego soboru w Hajnówce.

Arcybiskup Miron często wizytował polskich żołnierzy służących na zagranicznych misjach – w Kosowie, Czadzie, Afganistanie czy Iraku. Brał też udział w uroczystościach na polskich wojskowych cmentarzach poza granicami kraju i współorganizował prawosławne obchody Święta Wojska Polskiego w Hajnówce.

Założył również w Warszawie siedzibę ordynariatu prawosławnego i bezskutecznie zabiegał o budowę w stolicy prawosławnego soboru wojskowego. Udało mu się za to stworzyć parafię wojskową w Białej Podlaskiej w budynku po zlikwidowanej jednostce lotniczej.

− Optymizm ks. Adama Pilcha, trzeźwość w ocenie sytuacji i zabarwione dystansem do rzeczywistości poczucie humoru często pomagały nam w przedzieraniu się przez pierwsze lata naszej kapelańskiej służby − opowiadał ks. bp gen. bryg. Ryszard Borski, były ewangelicki biskup wojskowy i zwierzchnik ks. Pilcha.

Jako absolwent studiów teologicznych Adam Pilch w 1990 roku został duchownym Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego, proboszczem luterańskiej Parafii Wniebowstąpienia Pańskiego w Warszawie i wikariuszem stołecznej diecezji.

Pracę w Ewangelickim Duszpasterstwie Wojskowym rozpoczął w 1995 roku, czyli zaraz po jego reaktywacji. Był m.in. dziekanem Warszawskiego Okręgu Wojskowego, a potem Wojsk Lądowych. Pełnił też funkcję zastępcy naczelnego kapelana ewangelickiego, a w 2009 roku objął czasowo jego obowiązki.

Zawsze odpowiedzialny, zorganizowany i cierpliwy. Dzięki temu udawało mu się pogodzić obowiązki proboszcza parafii, duszpasterza warszawskich żołnierzy oraz ewangelickiego opiekuna stołecznych środowisk kombatanckich.

Ksiądz Pilch znajdował też czas na zasiadanie w kapitule dziecięcego Orderu Uśmiechu i wystąpił w serialu o Józefie Piłsudskim. Zagrał luterańskiego duchownego udzielającego ślubu Marszałkowi.

Ksiądz pułkownik Jan Osiński był zastępcą sekretarza generalnego Synodu Ordynariatu Polowego w Polsce. Zawsze uśmiechnięty. Jego koledzy zapamiętali go w stalowym mundurze Sił Powietrznych.

Służył w Ordynariacie Polowym, był sekretarzem biskupa polowego Tadeusz Płoskiego. W tym samym czasie pracował też jako korespondent Ordynariatu Polowego WP dla Radia Watykańskiego. W listopadzie 2005 roku mianowany został kapelanem Wojskowego Wymiaru Sprawiedliwości.

Źródła: „Polska Zbrojna”, newsweek.pl, Wikipedia

EK, AD

autor zdjęć: Arch. PZ

dodaj komentarz

komentarze


Koreańska firma planuje inwestycje w Polsce
 
Strażacy ruszają do akcji
Aleksandra Mirosław – znów była najszybsza!
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Sprawa katyńska à la española
Odstraszanie i obrona
Sandhurst: końcowe odliczanie
W Brukseli o wsparciu dla Ukrainy
Zachować właściwą kolejność działań
Kolejne FlyEle dla wojska
Jakie wyzwania czekają wojskową służbę zdrowia?
Żołnierze ewakuują Polaków rannych w Gruzji
NATO on Northern Track
Wieczna pamięć ofiarom zbrodni katyńskiej!
Barwy walki
Ramię w ramię z aliantami
Wojna w świętym mieście, epilog
Ocalały z transportu do Katynia
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Prawda o zbrodni katyńskiej
Głos z katyńskich mogił
Rakiety dla Jastrzębi
Morska Jednostka Rakietowa w Rumunii
Front przy biurku
WIM: nowoczesna klinika ginekologii otwarta
Bezpieczeństwo ważniejsze dla młodych niż rozrywka
Zmiany w dodatkach stażowych
Strategiczna rywalizacja. Związek Sowiecki/ Rosja a NATO
Optyka dla żołnierzy
NATO na północnym szlaku
Wojna w świętym mieście, część druga
Kosiniak-Kamysz o zakupach koreańskiego uzbrojenia
Przełajowcy z Czarnej Dywizji najlepsi w crossie
Przygotowania czas zacząć
Potężny atak rakietowy na Ukrainę
Święto stołecznego garnizonu
25 lat w NATO – serwis specjalny
Gen. Kukuła: Trwa przegląd procedur bezpieczeństwa dotyczących szkolenia
Rozpoznać, strzelić, zniknąć
V Korpus z nowym dowódcą
Wojna w Ukrainie oczami medyków
Charge of Dragon
Żołnierze-sportowcy CWZS-u z medalami w trzech broniach
Polscy żołnierze stacjonujący w Libanie są bezpieczni
SOR w Legionowie
Na straży wschodniej flanki NATO
Mundury w linii... produkcyjnej
W Rumunii powstanie największa europejska baza NATO
Marcin Gortat z wizytą u sojuszników
Szarża „Dragona”
Puchar księżniczki Zofii dla żeglarza CWZS-u
Szpej na miarę potrzeb
Tusk i Szmyhal: Mamy wspólne wartości
Ustawa o obronie ojczyzny – pytania i odpowiedzi
Zbrodnia made in ZSRS
Wojna w świętym mieście, część trzecia
Kadisz za bohaterów
NATO zwiększy pomoc dla Ukrainy
Więcej pieniędzy dla żołnierzy TSW
Polak kandydatem na stanowisko szefa Komitetu Wojskowego UE
Cyberprzestrzeń na pierwszej linii

Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO