Filar południowej flanki i druga armia NATO (gdy pominiemy arsenały nuklearne). Turcja przez dekady była zaangażowanym sojusznikiem, gościła bazy amerykańskie i infrastrukturę NATO, była awangardą misji ISAF w Afganistanie, a w czasie arabskiej wiosny wspierała działania Zachodu… Dziś ta sama Turcja to bodaj najbardziej problematyczne państwo Paktu Północnoatlantyckiego. Sojusznik, który kupuje broń w Moskwie i stawia na miliardowe (gazowe) interesy z Putinem. Sojusznik, który zachowuje się jak – bez mała – wróg.
Od kilku lat (choć historia sięga co najmniej I wojny w Zatoce) Ankara oskarżana jest przez Zachód o torpedowanie kluczowych dla NATO (a co najmniej USA) planów na rzecz stabilizacji Bliskiego Wschodu. Padają zarzuty o współpracę z terrorystami z tzw. Państwa Islamskiego i prowadzenie wojny z Kurdami, głównym sojusznikiem USA w Syrii, jedyną świecką i zorientowaną na Zachód siłą w regionie.
Polityka wewnętrzna Turcji nie wygląda lepiej. Oskarżenia o przekraczanie granic demokracji i rządów prawa są na porządku dziennym, po nieudanym puczu w 2016 roku normą stały się polowania na czarownice w administracji i armii (łącznie dziesiątki tysięcy zatrzymanych, osądzonych, zwolnionych z pracy domniemanych sympatyków puczystów). Taki kierunek nie przeszkadza Rosji. Prezydent Recep Erdogan od kilku lat stawia na ścisłą współpracę z Moskwą w wymiarze strategicznym. W gospodarce to gigantyczne projekty gazociągowe i nuklearne, w których uczestniczą Rosjanie (np. gazociąg Turecki Potok czy budowa elektrowni atomowej przez Rosatom). W kwestii polityki i współpracy wojskowej przykładem jest zaangażowanie w Syrii czy ponownie potwierdzone ostatnio plany zakupu rosyjskiego systemu obrony powietrznej S-400. Ta decyzja sprawiła, że emocje między Ankarą i Waszyngtonem sięgnęły zenitu. Pentagon grozi Turcji zablokowaniem transferu F-35, których budowę Turcja skądinąd współfinansuje. Zważywszy na również prestiżowy charakter tego sporu, ciężar sprawy w polityce wewnętrznej czy poważne ryzyko retorsji ze strony Rosji pod adresem Turcji, prawdopodobieństwo kompromisu jest minimalne. A groźba, co najmniej czasowego zablokowania realizacji kontraktu ze strony USA, poważna.
To nie pierwsze reperkusje. Przedstawiciele Waszyngtonu grożą sankcjami za handel bronią z Rosją, włącznie z wprowadzeniem sankcji gospodarczych. Przykładem mogą być nałożone przez USA w sierpniu ubiegłego roku cła na turecką stal i aluminium w ramach retorsji za przetrzymywanie amerykańskiego pastora Andrew Brunsona (władze w Ankarze oskarżały go o współpracę z puczystami w 2016 r.).
Z kolei Turcja odpowiedziała podwajając cła na importowane z USA m.in. samochody osobowe, alkohol i tytoń, a także na kosmetyki, ryż i węgiel. Wówczas amerykańskie sankcje plus kilka tweetów prezydenta Trumpa sprawiły, że kurs tureckiej liry poleciał na łeb na szyję (ok 40 proc. wartości w ciągu kilku miesięcy).
Jednak z punktu widzenia Turcji sytuacja jest mniej oczywista: zabrakło ZSRR, przed którym NATO chroniło, a sojusznicy ignorują zdanie Turcji w odniesieniu do Bliskiego Wschodu, wybrzydzają na jej drogę do demokratyzacji i modernizacji, straszą i grożą. A przecież to Turcja jest przedmurzem Zachodu, które zablokowało napływ uchodźców do Europy. To Turcja – a nie wyznaczający wirtualne czerwone linie prezydent Obama – aktywnie zaangażowała się w wojnę Syrii i pryncypialnie dokonała zestrzelenia rosyjskiego Su-24 w 2015 roku, z którego być może chwilę wcześniej bombardowano cywilną ludność turkmeńską…
Jeżeli dziś Turcja czuje się przez kogoś zagrożona, to jest to sojusznicza Grecja (jej odwieczny antagonista). Jeżeli zaś założyć, że największym problemem dla Turcji jest groźba przewrotu wewnętrznego czy integralności terytorialnej, to właśnie w USA ochroną się cieszy arcywróg obecnej władzy – Fethullah Gülen.
To Amerykanie otwarcie zbroją Kurdów powiązanych z Partią Pracujących Kurdystanu, którzy nie cofają się przed terrorem na drodze do stworzenia postmarksistowskiego państwa kurdyjskiego najpierw w Syrii, później w Turcji.
Ta obopólna litania pretensji zdaje się nie mieć końca. Są one odbiciem realnych i narastających różnic w modelu rozwoju Turcji i Zachodu. Ale też kosztem dojrzewania i aspiracji Turcji do roli samodzielnego mocarstwa na styku Europy, Azji i Afryki oraz do roli lidera świata muzułmańskiego, abstrahując na ile te ambicje są zasadne. Z drugiej strony obecna sytuacja to także efekt frustracji narosłej w USA wobec roszczeniowej postawy sojuszników, instrumentalnego traktowania Stanów Zjednoczonych, wreszcie lekceważenia amerykańskiego systemu wartości – począwszy od rządów prawa, skończywszy na zaskakująco mocnej wrażliwości religijnej Amerykanów (najbardziej gwałtowny dotąd kryzys między obydwoma państwami wybuchł w latach 2016-2018 właśnie o uwięzienie pastora Brunsona).
Nie można nie zauważyć, że obok tych wszystkich wydarzeń zarówno w USA, jak i w Turcji doszło do wymiany pokoleniowej. W dzisiejszej Turcji trudno dziś znaleźć wśród oficerów osoby znające angielski (ci, którzy osobiście współpracowali z USA i NATO, po puczu stali się podejrzani i usuwano ich z armii). Z kolei w armii amerykańskiej doszło do głosu pokolenie, które w Iraku i Syrii patrzyło na bierność tureckiego sojusznika, a braterstwo broni zawierało z Kurdami. Pogłębiają się fobie na poziomie społecznym: w Turcji umacnia się antyamerykanizm i antywesternizm, na Zachodzie nastroje antytureckie i antyislamskie (w USA dodatkowo proizraelskie i antyirańskie, na czym Turcja traci). Jednocześnie w tle po obu stronach cały czas toczy się kampania wyborcza, której służą wojownicze nastroje. Na dniach – 31 marca – odbędą się wybory lokalne w Turcji. Jakkolwiek mało kto na Zachodzie wierzy w demokrację turecką, władze nie mają pewności zwycięstwa. Muszą więc intensywnie zabiegać o poparcie społeczeństwa, którego poziom życia zaczął gwałtownie spadać. Pryncypialna i suwerennościowa przepychanka z Waszyngtonem o S-400 czy zapowiedź przekształcenia stambulskiego kościoła/muzeum w meczet mają im właśnie przysporzyć poparcia.
Ocena sytuacji nie napawa optymizmem: sposób, w jaki ewoluuje polityka turecka, amerykańska, zachodnioeuropejska, czy państw wschodniej flanki świadczy o postępującym i trudnym do zahamowania rozjeżdżaniu się Sojuszu. W tym wszystkim problem Turcji jest najwyraźniejszy i najostrzejszy, emocjonalność sporu (także emocjonalność prezydentów Turcji i USA) jest ogromna.
Paradoksalnie jednak ostrość i dynamika konfliktu dają cień nadziei. Turcja na każdym kroku przekonuje się, że współpraca z Rosją ma charakter doraźny i lokalny (nawet w Syrii) i ona sama ma dla Moskwy absolutnie instrumentalne znaczenie i – podobnie jak USA – Rosja nie podzieli się wrażliwymi technologiami rakietowymi. Władze Ankary wiedzą, że alternatywą gospodarczą czy polityczną dla Zachodu nie będzie świat arabski, szerzej islamski, czy Chiny. To się po prostu nie uda.
Do podobnych wniosków z bólem muszą dochodzić Amerykanie: Izrael jest za słaby i zbyt izolowany, z kolei Arabia Saudyjska nieobliczalna, żeby można było zrezygnować zupełnie z Turcji. Europejczycy krytykują Turcję za wszystko, ale wiedzą (choć głoszą co innego), że bez niej nie udałoby się zahamować fali migrantów, wiedzą też jak mocno Turcja wpisana jest w zachodni system gospodarczy. Obie strony zdają się rozumieć, jakie byłyby koszty zerwania stosunków, jednocześnie obie (zwłaszcza turecka i amerykańska) nader biegłe są w sztuce brutalnego targu i ostrego blefu. Oby tylko sytuacja nie wymknęła się spod kontroli, dla NATO byłaby to bardzo ciężka próba.
komentarze