Lądowanie awaryjne czy pożar silników – takich sytuacji piloci Mi-24 nie mogli do tej pory przećwiczyć w powietrzu, są zbyt ryzykowne. Co innego szkolenie w symulatorze. – Wszystko wygląda jak w rzeczywistości, gdy dostaję informację o pożarze, na pomiarach temperatura nagle rośnie – mówi żołnierz, który wziął udział w kursie w Macedonii. W Polsce nie ma symulatora śmigłowca Mi-24.
Dla pilotów wszystkich typów statków powietrznych, od śmigłowców, przez transportowce, po myśliwce, trening w symulatorze to standardowa część szkolenia. Niestety do tej pory omijał on tych, którzy zasiadają za sterami Mi-24. W Polsce nie ma bowiem odpowiedniego symulatora, a żadna firma w Europie nie sprostała wymaganiom 1 Brygady Lotnictwa Wojsk Lądowych, której podlegają wyposażone w Mi-24 bazy lotnicze w Inowrocławiu i Pruszczu Gdańskim.
„Od 2013 roku próbowaliśmy znaleźć usługodawcę takiego szkolenia. Złożono nawet odpowiednie zapytanie przetargowe. Niestety nikt się nie zgłosił”, mówi ppłk Krzysztof Kwiatkowski, dowódca 1 Eskadry Śmigłowców Szturmowych 56 Bazy Lotniczej w Inowrocławiu. Dopiero cztery lata później – w 2017 roku, do lotników zgłosiła się firma oferująca szkolenie w symulatorze Mi-24 w ośrodku w Petrovcu w Macedonii. Okazało się jednak, że urządzenie jest dostosowane do nowocześniejszej niż polska wersji Mi-24, określanej jako Alexander. Żeby sprawdzić, czy szkolenie ma sens i jak wyglądają możliwości pilotażowe symulatora, najpierw do Macedonii polecieli ppłk Krzysztof Kwiatkowski oraz ppłk Marcin Kurandy, dowódca Grupy Działań Lotniczych w 49 Bazie Lotniczej w Pruszczu Gdańskim.
Misja symulator
Podstawowa różnica między polskim Mi-24 a wersją Alexander dotyczy wyświetlaczy w górnej kabinie pilota (Mi-24 ma dwie kabiny: górna jest dla pierwszego pilota – dowódcy załogi, dolna zaś dla drugiego pilota – operatora). „Tam są wyświetlacze cyfrowe, a u nas – przyrządy analogowe”, wyjaśnia ppłk Kwiatkowski. Mimo to piloci uznali, że symulator będzie odpowiedni do szkolenia. Dlaczego? „Główne przyrządy analogowe zostały w kabinie symulatora. Na przykład sztuczny horyzont, wysokościomierz, prędkościomierz, wariometr są w nim dokładnie w tym miejscu, w którym znajdują się w polskim Mi-24. Gdyby nie to, szkolenie rzeczywiście nie miałoby sensu”, mówi dowódca inowrocławskiej eskadry.
Znacznie więcej różnic było natomiast w dolnej kabinie śmigłowca. „Zamiast stacji do kierowania uzbrojeniem są dwa wyświetlacze i komputer misji, tak więc dla drugiego pilota szkolenie jest utrudnione”, mówi ppłk Kwiatkowski. Do Macedonii w 2018 roku pojechało łącznie około 50 pilotów z 56 Bazy Lotniczej oraz 49 Bazy Lotniczej. Dlaczego szkolenie nie objęło wszystkich służących w obu bazach? „Po pierwsze, ograniczał nas budżet, zaplanowany dużo wcześniej, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że ono się odbędzie. Po drugie, chciałem, żeby z tych zajęć zostały wyciągnięte wnioski, jak w przyszłości zmodyfikować kurs oraz w jaki sposób urozmaicić misje. Na takie podpowiedzi mogę liczyć od pilotów, którzy już mają trochę doświadczenia”, mówi Kwiatkowski.
Kula pod obserwacją
Symulator śmigłowca Mi-24 znajdujący się w ośrodku szkolenia w Petrovcu to FMS (Full Mission Simulator). Z zewnątrz wygląda jak duża kula. W środku została odwzorowana kabina Mi-24. Zamontowano tam kokpit, a na ścianach wokół są wyświetlane obrazy odpowiadające misji, którą wykonuje pilot, na przykład krajobraz pustyni, wysokich gór; w słońcu, przy padającym deszczu czy śniegu, nocą albo w dzień. Lotnicy podkreślają, że realizm lotu w symulatorze jest bardzo duży. „Urządzenie drży, obraca się, kołysze nim jak prawdziwym śmigłowcem. Kiedy skręcam w lewo, on się przechyla w tę samą stronę i ma się wrażenie ruchu po okręgu. Tak jak w rzeczywistości”, opowiada mjr Jacek Janowski z 56 Bazy Lotniczej w Inowrocławiu, jeden z pilotów szkolonych w Macedonii.
Ośrodek ma również centrum sterowania symulatorem. To co w kuli robią piloci, kilka metrów dalej obserwują instruktorzy – macedoński i polski. „Macedończycy odpowiadali raczej za techniczną obsługę symulatora, my natomiast decydowaliśmy o tym, jak ma wyglądać misja. Każdy ruch pilota jest rejestrowany, tak więc w czasie rzeczywistym widzieliśmy, które urządzenia on włącza, ale też, dzięki kamerom w środku, jak się zachowuje, w którą stronę patrzy”, mówi ppłk Kwiatkowski. W czasie realnego lotu szkolnego polscy instruktorzy nie mają takiej możliwości, bo Mi-24 jest tak skonstruowany, że piloci z pierwszej i drugiej kabiny nie widzą siebie nawzajem. Instruktorzy nie mogą więc kontrolować, czy skupiają oni wzrok na właściwych przyrządach. „Czasami jakaś procedura w symulatorze nie wychodziła i okazywało się, że pilot obserwował niewłaściwy wskaźnik. Prozaiczne, ale bardzo istotne sprawy”, mówi jeden z instruktorów.
Natasza ostrzega
Jakie sytuacje awaryjne trenowali piloci? Na przykład usterkę instalacji hydraulicznej, uszkodzenie śmigiełka ogonowego, pożar jednego silnika, a potem dwóch. „Kiedy wysiada instalacja hydrauliczna – najpierw główna, potem zapasowa, jednym z najważniejszych zadań pilotów jest zapanowanie nad śmigłowcem. Problem w tym, że instalacja odpowiada za wspomaganie sterowania, więc aby posadzić bezpiecznie na ziemi jedenastotonowy śmigłowiec, niezbędna jest ogromna siła fizyczna. Czasem potrzeba dwóch pilotów, aby pociągnąć drążek sterowniczy”, wyjaśnia ppłk Krzysztof Kwiatkowski. Trudno taką sytuację trenować w realu, bo ryzyko jest zbyt duże, podobnie jest z postępowaniem w razie pożaru silników, czyli w razie jednej z najniebezpieczniejszych awarii.
„W symulatorze wygląda to identycznie jak w rzeczywistości, czyli dostajemy kilka informacji o tym, że mamy pożar. Odzywa się »Natasza«, system, który głosowo ostrzega przed awarią. W kabinie zapala się czerwona lampka. Zerkam na przyrządy kontroli pracy zespołu napędowego – jeśli jest pożar, widzę jak rośnie temperatura silnika”, mówi mjr Jacek Janowski. Piloci wykonują kolejne czynności wymienione na liście kontrolnej. „Dzięki odpowiednim procedurom można zapanować nad sytuacją”, mówi jeden z nich. Te najważniejsze trzeba znać na pamięć. Pilot sprawdza, czy butla gasząca pożar zadziałała, a potem wyłącza palący się silnik. „W tym momencie przechodzę do kolejnego punktu, czyli lotu z jednym silnikiem...
A potem do kolejnego – lądowania awaryjnego”, mówi mjr Janowski. Brzmi jakby po prostu naciskało się kolejne przyciski, ale podczas pierwszych lotów w symulatorze nawet doświadczeni piloci rozbijali śmigłowiec.
Precyzja, czas, opanowanie – to wszystko jest w przypadku awarii równie ważne jak znajomość procedur. Nie można się tego nauczyć podczas rzeczywistych lotów, bo są to sytuacje niosące ze sobą olbrzymie ryzyko. „Jeśli już trenujemy, to w powietrzu, robimy to na bezpiecznej wysokości, w bezpiecznej odległości. Wiemy, kiedy awaria się wydarzy, możemy się do niej przygotować. W symulatorze zaś wszystko dzieje się z zaskoczenia i w najmniej komfortowych warunkach”, wyjaśnia Kwiatkowski. Niektóre procedury ćwiczy się również na sucho – na ziemi, w kabinach śmigłowców. „Powtarza się kolejne czynności, włącza lampki i je wyłącza. Pilot opanowuje te czynności pamięciowo, tyle że nie ma tu nerwów i adrenaliny”, mówi dowódca inowrocławskiej eskadry.
Ćwiczono również CRM (Crew Resource Management), czyli współpracę w załodze w sytuacjach awaryjnych. „W założeniu miał to być trening dla dowódców załóg, ale okazało się, że symulator można wykorzystać w szkoleniu pilotów-operatorów”, przyznaje ppłk Marcin Kurandy. „Uczyli się, że ich rola podczas lotu, szczególnie w sytuacji awaryjnej, jest bardzo ważna”, dodaje dowódca Grupy Działań Lotniczych.
W czasie kryzysu obowiązki trzeba rozdzielić między obu pilotów na nowo. „Liczba bodźców, które ma dowódca załogi, jest tak duża, że w pewnym momencie drugi pilot musi przejąć niektóre zadania – od czytania punktów z listy kontrolnej, aż po sterowanie śmigłowcem. Wówczas dowódca załogi ma czas zająć się przełączaniem, wyłączeniem albo włączaniem kolejnych urządzeń w jego kabinie. Ponieważ w Mi-24 znajdują się one nie tylko na kokpicie przed dowódcą, lecz także obok i za nim, może on mieć problem, by je wyłączać i jednocześnie patrzeć przed siebie. Pomoc drugiego pilota jest w takim wypadku bardzo ważna”, wyjaśnia ppłk Kwiatkowski.
Więcej niespodzianek
Jakie korzyści dało szkolenie doświadczonym lotnikom? „Odpowiedź jest bardzo prosta. Zwiększyły się moje szanse na przeżycie w razie awarii śmigłowca. Wiem, że gdyby zdarzyło mi się coś w powietrzu, przed oczami będę miał to, co ćwiczyłem w symulatorze”, mówi ppłk Kwiatkowski. „Nie ma takiej możliwości, by wszystkie sytuacje awaryjne przetrenować podczas realnego lotu. W 2001 roku w śmigłowcu Mi-2, który pilotowałem, wyłączył się silnik. Jako pilot miałem wówczas mały nalot, bo Szkołę Orląt ukończyłem zaledwie półtora roku wcześniej, mimo to wypracowane w lotach treningowych nawyki pozwoliły szczęśliwie wylądować w przygodnym terenie. Wówczas wszystko poszło bardzo dobrze. Załoga została uratowana, śmigłowiec również. To nie był trening, dlatego nikt nie zwracał uwagi na to, jakie błędy ewentualnie popełniam. A taka wiedza jest dla pilotów bardzo ważna i symulator daje nam możliwość jej zdobycia”, mówi mjr Janowski.
Piloci przyznają, że najlepiej byłoby ćwiczyć częściej, regularnie i na miejscu – w Polsce. Ponieważ nie ma na to szans, dlatego w 2019 roku po raz kolejny polecą do Macedonii. Ale program szkolenia będzie nieco zmodyfikowany. „Założenia pozostaną te same, czyli trening procedur w sytuacjach awaryjnych. Chcemy jednak, żeby każda misja, od pierwszej do ostatniej, była dla szkolącego się pilota niespodzianką, tak żeby nie mógł on przygotować się do konkretnej sytuacji”, mówi dowódca eskadry. Dodaje, że w 2019 roku szkolenie w symulatorze lotu Mi-24 przejdą wszyscy piloci tej maszyny. „Trening w Macedonii został już uwzględniony w ich indywidualnych planach szkolenia”, mówi ppłk Kwiatkowski.
autor zdjęć: st. chor. sztab. mar. Arkadiusz Dwulatek / CC DORSZ
komentarze