Powołanie do życia Marynarki Wojennej RP, gdy Polska nie miała jeszcze dostępu do Bałtyku, było aktem politycznym. Józef Piłsudski chciał wywrzeć presję na sojusznikach, by ci, układając na nowo mapę Europy, nie zapomnieli czasem o Polsce – mówi Adam Jarski z Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni.
W 1918 roku mieliśmy marynarkę wojenną, ale bez dostępu do morza. To był chyba ewenement na skalę światową?
Adam Jarski: Pewnie tak, ale perspektywa uzyskania takiego dostępu była już wówczas bardzo realna. Mieliśmy poparcie choćby Stanów Zjednoczonych. Ignacy Jan Paderewski rozmawiał o tym z prezydentem Wilsonem, a Wilson zawarł taki postulat w słynnych 14 punktach, czyli dokumencie, który miał stać się filarem nowego ładu w Europie. Z drugiej strony naczelnik państwa Józef Piłsudski chciał zrobić krok do przodu. Rozkaz do utworzenia marynarki, wydany, przypomnijmy, 28 listopada 1918 roku, miał być formą nacisku na wielkie mocarstwa. Piłsudski wysyłał sygnał: „Patrzcie, my już organizujemy siły morskie, marynarkę handlową [obydwoma zajmował się wówczas ten sam departament w Ministerstwie Spraw Wojskowych – red.]. Nie zapomnijcie o nas”.
Dostępu do Bałtyku jeszcze nie było, ale marynarka nie działała wyłącznie na papierze...
Zgadza się. Na przełomie 1918 i 1919 roku udało się nam stworzyć dwie flotylle rzeczne. Pierwsza operowała na Wiśle, druga na Kresach Rzeczypospolitej, gdzie była stosunkowo gęsta sieć rzek, a przede wszystkim rozlewisko Prypeci, zwane też Morzem Pińskim. Trzonem flotylli stały się jednostki przejmowane od zaborców, przede wszystkim od Niemców i Austriaków. Były to niewielkie motorówki i uzbrojone statki, bo trudno je nazwać okrętami. Przeważnie dysponowały zainstalowanymi naprędce działkami czy karabinami maszynowymi, które wcześniej żołnierze wykorzystywali na lądzie. Niemniej flotylle rzeczne odegrały ważną rolę podczas tworzenia się polskiej państwowości. Na północy i zachodzie brały udział w przejmowaniu terenów od wycofujących się Niemców. Na wschodzie były wykorzystywane podczas starć granicznych z Ukraińcami, zwłaszcza podczas wojny polsko-bolszewickiej. Marynarze stoczyli wówczas, na przykład, zwycięską bitwę rzeczną pod Czarnobylem, a wiosną 1920 roku przyczynili się do zajęcia Kijowa. Kiedy bolszewicy wyprowadzili kontruderzenie i zbliżyli się do Warszawy, do walki włączyły się statki operujące na Wiśle.
Przekleństwem flotylli był jednak niski poziom rzek, do czego przyczyniło się gorące lato. Część jednostek nie była w stanie powrócić ze wschodu do macierzystych baz. Trzeba je było zatopić. Mimo to siły operujące na rzekach przetrwały aż do II wojny światowej, choć oczywiście ich znaczenie z każdym rokiem malało. Od 1920 roku mieliśmy przecież marynarkę na Bałtyku.
Dostęp do morza uzyskaliśmy na mocy traktatu wersalskiego. Ale początki nie należały chyba do najłatwiejszych?
Nasz główny problem wiązał się z tym, że nie otrzymaliśmy Gdańska. Został on wolnym miastem pod kontrolą Ligi Narodów. Polsce przypadł jeden tylko port – w Pucku. Jego infrastruktura była jednak zdekompletowana i zdewastowana. Tor podejściowy do portu trzeba było pogłębić, a i tak był za płytki dla dużych jednostek. Na szczęście twórcy polskiej marynarki potrafili sobie radzić i budować niemal z niczego. Tak było na przykład z wodnosamolotami. Przejęliśmy maszyny w opłakanym stanie. Często z kilku dało się skręcić jedną, ale ostatecznie dywizjon został sformowany. Uciekając się do fortelu, pozyskaliśmy pierwszy morski okręt – „Pomorzanin”. Niemcy z Gdańska nie chcieli rozmawiać z polskim rządem, więc Józef Unrug, wówczas jeszcze kapitan marynarki, kupił go od nich na własne nazwisko. Podobnie było z pogłębiarką niezbędną do funkcjonowania portu w Pucku. No, ale wkrótce ruszyła budowa Gdyni – jedno z największych przedsięwzięć gospodarczych II RP. Właśnie tam miała się mieścić nowa baza naszej marynarki.
Przyjrzymy się zatem przez chwilę twórcom marynarki. Skąd rekrutowały się jej kadry?
Wśród dowódców początkowo przeważali oficerowie mający za sobą służbę w mundurach armii Austro-Węgier. Z niej wywodził się pierwszy szef Sekcji Marynarki Wojennej w Ministerstwie Spraw Wojskowych pułkownik marynarki Bogumił Nowotny. Szybko jednak trzonem naszych sił morskich stali się dawni oficerowie carskiej floty. Taką przeszłość miał następca Nowotnego – kmdr Stefan Frankowski czy też późniejsi dowódcy polskiej marynarki wiceadmirałowie Kazimierz Porębski i Jerzy Świrski. Zazwyczaj mogli się oni pochwalić ogromnym doświadczeniem na morzu. Dowodzili okrętami, dywizjonami. Wielu z nich brało udział nie tylko w I wojnie światowej, lecz także w wojnie rosyjsko-japońskiej.
Z marynarki niemieckiej wywodziło się gros naszych podoficerów i szeregowych marynarzy. Oficerowie byli w zdecydowanej mniejszości – Polacy w pruskiej armii nie mogli awansować tak wysoko. Wyjątkiem był kontradmirał Józef Unrug, ale jego Niemcy uważali za rodaka.
A jaka była wizja rozwoju polskiej marynarki?
Początkowo mieliśmy plany nieomal mocarstwowe. W 1920 roku powstał program, który zakładał, że polska marynarka pozyska między innymi po kilkadziesiąt kontrtorpedowców i okrętów podwodnych. Jednak na tak duże zakupy zdecydowanie brakowało pieniędzy. W pierwszych latach niepodległości, na skutek powojennego podziału floty niemieckiej, dostaliśmy sześć małych torpedowców, ale tylko część z nich była w stanie dotrzeć do Polski o własnych siłach. W Danii kupiliśmy okazyjnie cztery trałowce, w Finlandii – dwie kanonierki. Były budowane dla Rosji, ale bolszewicy z nich zrezygnowali. Problem w tym, że trzeba je było we własnym zakresie uzbroić. Kupiliśmy do nich we Francji 100-milimetrowe działa, które jednak okazały się zbyt duże. Po demontażu stały się podstawą baterii Canet, mającej bronić podejścia do portu w Gdyni.
Tak więc w pierwszych latach nasza marynarka rozwijała się w myśl zasady: „u nas nic się nie zmarnuje”. Naprawdę nowy rozdział otworzyło dopiero podpisanie kontraktów, w ramach których francuskie stocznie miały zbudować dla nas zupełnie nowe kontrtorpedowce i okręty wojenne. W kolejnych latach podobne zamówienia złożyliśmy w Wielkiej Brytanii i Holandii.
Bałtyk jest morzem zamkniętym, stosunkowo niewielkim i płytkim, ale w II RP pozyskiwaliśmy duże okręty. Dlaczego?
Przygotowywaliśmy się do wojny przeciwko ZSRR. Musieliśmy mieć okręty, które dojdą na północ Bałtyku i będą w stanie przez dłuższy czas tam operować, na przykład blokując siły sowieckie w Zatoce Fińskiej.
Wybuch wojny zweryfikował jednak te plany. Z Niemcami na morzu nie mieliśmy szans?
Druga wojna światowa przewartościowała założenia taktyczne i operacyjne, także jeśli chodzi o działania na morzu. Bardzo ważną bronią stały się samoloty. Niemcy atakowali nasze okręty przede wszystkim z powietrza, ograniczając im możliwość wchodzenia do portów po zaopatrzenie. My zaś nie mieliśmy dostatecznie dużej liczby myśliwców, by osłonić nasze jednostki. Przecież większość naszych okrętów, w tym dwa największe, które straciliśmy we wrześniu 1939 roku, czyli stawiacz min ORP „Gryf” i niszczyciel ORP „Wicher”, zostały zniszczone właśnie na skutek uderzeń z powietrza.
By nie kończyć tak pesymistycznie: ostatecznie nasza marynarka miała duży wkład w pokonanie Niemców...
Była jedynym rodzajem sił zbrojnych, który po wrześniowej klęsce utrzymał ciągłość działania. Okręty, które jeszcze przed wybuchem wojny opuściły Polskę w ramach planu „Peking”, od razu przystąpiły do walki u boku Royal Navy. Wkrótce nasza marynarka na Zachodzie wzmocniła się o kolejne jednostki. Braliśmy udział w eskortowaniu atlantyckich konwojów, w lądowaniu w Normandii. Operowaliśmy na Morzu Śródziemnym. Niestety, to były ostatnie lata Marynarki Wojennej II RP.
Adam Jarski pracuje w Dziale Historyczno-Naukowym Muzeum Marynarki Wojennej w Gdyni. Jest współautorem licznych książek historyczno-militarnych poświęconych siłom morskim i lotnictwu.
autor zdjęć: Muzeum Marynarki Wojennej
komentarze