W czasie wojny trzydziestoletniej matki straszyły nimi dzieci. Lisowczycy w odróżnieniu od reszty armii Rzeczypospolitej utrzymywali się z łupów, co czyniło z nich okrutne „psy wojny”. Uzbrojeni głównie w szable, łuki, rohatyny i lekką broń palną potrafili pokonać 160 km w ciągu doby. Stali się jedną z najszybszych formacji siejących postrach w ówczesnej Europie.
Wojna, Zaraza, Głód i Śmierć galopowały na rumakach-szkieletach po purpurowym niebie. Czterej jeźdźcy apokalipsy nie mieli litości, jeśli w dole zauważyli jakąś ludzką osadę. To, niestety, nadal aktualna alegoria z Apokalipsy św. Jana, lecz najczęściej kojarzy się za sprawą grafiki Albrechta Dürera z końcem średniowiecza i pierwszymi latami czasów nowożytnych, kiedy Europę trawiły wyniszczające wojny, których ukoronowaniem była trzydziestoletnia.
Dürer w Czterech jeźdźcach apokalipsy i innych grafikach, jak Rycerz, śmierć i diabeł, odzwierciedlił lęki i niepokoje dręczące człowieka przełomu epok. Koniec średniowiecza oznaczał poszerzenie horyzontów przez odkrycie Nowego Świata i dokonanie wielu wynalazków, a równocześnie – wraz z odesłaniem do lamusa rycerskiego etosu – przynosił wojny, które wyniszczały biorące w nich udział kraje na niespotykaną dotąd skalę. A gwoździem do trumny rycerstwa był starożytny chiński wynalazek – proch. Kiedy angielski mnich Roger Bacon w jednym ze swych dzieł spisał jego recepturę, a Walter de Milemete w 1326 r. przedstawił królowi Edwardowi III projekt pierwszego działa, losy rycerstwa zostały przypieczętowane. Wprawdzie w bitwie pod Crécy 26 sierpnia 1346 r. kwiat francuskiego rycerstwa pokonali angielscy łucznicy, ale w kolejnych starciach coraz częściej pancerze dziurawione były przez kule samopałów. Wojna stawała się domeną wyspecjalizowanych armii najemnych.
Paradoksy konfliktów religijnych
Podziały w chrześcijaństwie na obozy katolicki i protestancki doprowadziły Europę na skraj przepaści. Obie strony zaczęły widzieć w przeciwniku antychrysta, ale paradoksalnie dla większości angażowanych do konfliktów religijnych najemników zupełnie obojętne było to, po której stronie walczą. Dla nich liczyło się, ile i czy w terminie zleceniodawca zapłaci. Jeśli ten ociągał się z wynagrodzeniem lub wypłacał zbyt mało, najemne oddziały brały się do pustoszenia jego włości i mordowania jego poddanych. Ówcześni mieszkańcy któregokolwiek europejskiego państwa woleli spotkać na gościńcu zbójników niż najemnych żołnierzy swego księcia, gdyż mogliby wówczas liczyć na przejawy litości i ewentualne ocalenie życia, gdy zostaliby już ograbieni. Słynny „Lew Północy”, król Szwecji Gustaw II Adolf pisał do swego kanclerza Axela Oxenstierny w czasie jednej z kampanii wojny trzydziestoletniej: „Zostaliśmy zobowiązani do toczenia wojny ex rapto, zadając wielką szkodę i krzywdę sąsiadom […]. Nie mamy niczego, czym zadowolić można wojsko, prócz grabieży i zbójeckich łupów”1. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że król miał na myśli łupiestwa dokonywane na ziemiach sojuszniczych książąt niemieckich. Jednocześnie największymi przeciwnikami Albrechta von Wallensteina na dworze cesarza Ferdynanda II byli katoliccy możnowładcy, których ziemie pustoszyła stacjonująca tam armia tego najwybitniejszego wodza papistów.
Psy wojny
Jeden z apokaliptycznych jeźdźców na grafice Dürera ma wyraźnie wschodni strój i strzela z łuku do przerażonych ludzi. Mieszkańcom Śląska i innych księstw niemieckich doby wojny trzydziestoletniej mógł się kojarzyć z… Polakami, a dokładnie z mającą złą sławę w całej Europie chorągwią elearską, zwaną potocznie straceńcami, a najczęściej od nazwiska ich pierwszego wodza – płk. Aleksandra Józefa Lisowskiego herbu Jeż – lisowczykami. Niemieckie i czeskie matki straszyły nimi dzieci aż do czasów przybycia armii napoleońskiej. Straszyły nimi dzieci także Polki, gdyż – wzorem opisanych najemników – nie oszczędzali oni i swoich ziem, kiedy przyszło im na nich stacjonować.
Lisowski był doświadczonym żołnierzem, który sztukę wojenną poznał, służąc pod rozkazami hetm. Karola Chodkiewicza w Inflantach. To właśnie Chodkiewicz – po otrzymaniu dowództwa nad wojskami polsko-litewskimi ciągnącymi na wojnę z Moskwą – wymyślił formację, której nie trzeba było płacić żołdu, co w Polsce było zawsze wielkim problemem.
Lisowczycy w odróżnieniu od reszty wojsk Rzeczypospolitej utrzymywali się wyłącznie z łupów i to właśnie czyniło z nich bezlitosne i okrutne „psy wojny”. Zorganizowani na modłę konfederacji wojskowej w 1614 r. sami obierali sobie wodzów, zwanych pułkownikami. Tym głównie różnili się od innych polskich formacji. Pod względem taktyki i wyposażenia stanowili typowy oddział lekkiej jazdy, w armii Rzeczypospolitej nazywany kozacką. Uzbrojeni byli w szable, łuki, rohatyny i lekką broń palną. Pancerzy nie nosili żadnych, prócz kolczugi zwanej misiurką, za to stałymi elementami ich stroju były obcisłe płaszcze z szerokimi kołnierzami i wysokie czapki, które na modłę kozacką na głowach przekrzywiali na bok. Lisowczycy tworzyli chorągwie liczące od 100 do 400 jeźdźców. Służyli w nich towarzysze, czyli oficerowie, właściciele pocztów i pocztowi – szeregowcy. Osobne chorągwie grupowały ciurów, które w razie potrzeby wspomagały w walce główne oddziały. Lisowczycy w czasie swych kampanii nie ciągnęli za sobą żadnych taborów, lecz poruszali się tzw. komunikiem, czyli na koniach. Dzięki temu stali się jedną z najszybszych formacji w ówczesnej Europie: w ciągu doby potrafili pokonać 160 km. Dla innych wojsk wielkim osiągnięciem było przebycie tego dystansu w trzy, cztery dni. Mówiono o nich, że od ciągłej jazdy na koniach tyłki mają twardsze niż Niemcy zęby.
Akcje specjalne
Szybkość, manewrowość i walka bez pardonu predestynowały lisowczyków do akcji, które dzisiaj określa się specjalnymi. Żołnierzy tych nazywano między innymi elearami. Określenie to pochodzi od węgierskiego słowa elöljáró – „idący z przodu”, „harcownik”, co dobrze oddaje sposób walki lisowczyków.
Polscy jeźdźcy przede wszystkim wykonywali dalekie zagony, pustosząc i terroryzując terytorium nieprzyjaciela, szarpali siły wroga w czasie jego marszu i postoju, ale – jeśli wymagała tego sytuacja – potrafili ubezpieczać marsz własnych wojsk, ciągle patrolując przedpole nieprzyjaciela. Zajmowali się również zwiadem, braniem „języka”, słowem byli – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – komandosami siedemnastowiecznej armii. Pozbawionymi przy tym wszelkich hamulców moralnych i obowiązku przestrzegania regulaminów chroniących ludność cywilną. Lisowczycy znani byli z tego, że w czasie grabieży nie zostawiali przy życiu żadnych świadków – napotkaną wieś palili do gołej ziemi, a jej mieszkańców mordowali, nie litując się przy tym nad kobietami, dziećmi ani starcami. Nie oszczędzali także „poświęconej ziemi”. Podobnie jak najemnicy innych nacji, lisowczycy charakteryzowali się swoiście pojętym ekumenizmem – niszcząc i plądrując kościoły i klasztory wszystkich obrządków, jakie tylko napotkali na drodze. Świątynie, a tym bardziej wioski i miasteczka polskie nie mogły czuć się bezpiecznie, kiedy chorągwie lisowczyków „stawały na leże” w okolicy.
Lisowczycy przenosili wojnę do własnej ojczyzny. Krzysztof Radziwiłł w 1622 r. z zatroskaniem pisał do bp. Eustachego Wołłowicza: „Lisowczycy staną nam za Zaporożców, bo tylko wodę a ogień w Rusi zostawują, Słuck i insze przyległe miejscowości […] wniwecz splądrowali”2.
Bezwzględni i skuteczni
Zanim kunszt wojenny i okrucieństwo lisowczyków poznali mieszkańcy środkowej i zachodniej Europy, doświadczyła ich Moskwa. Sam pułkownik Lisowski rozpoczynał karierę wojskową od służby u Dymitra II Samozwańca. Już pierwsze akcje lisowczyków w wojnie polsko-rosyjskiej 1609–1618 pokazały ich skuteczność. Na przykład w grudniu 1617 r. rozbili oni doszczętnie pod Kaługą wojska kniazia Dymitra Pożarskiego, łupiąc przy tym niemiłosiernie zdobyte ziemie i nic sobie nie robiąc z klątw rzucanych zarówno przez Cerkiew, jak i Kościół katolicki. Po wojnie Polski z Rosją chorągwie lisowczyków stanęły w 1619 r. w okolicach Kowna. Na szczęście dla mieszkańców Kowieńszczyzny król Zygmunt III Waza znalazł szybko dla nich zadanie. Na służbę przyjął ich cesarz Ferdynand II, którego oblegał w Wiedniu książę siedmiogrodzki Gábor Bethlen. Około 10 tys. polskich „jeźdźców apokalipsy” 22–23 listopada 1619 r. rozbiło armię węgierską pod Humiennem (Humenném) oraz Zavadą i książę Gábor Bethlen musiał zwinąć oblężenie cesarskiej stolicy, by ratować przed najazdem własny kraj. Tak rozpoczęła się epopeja lisowczyków w środkowej i zachodniej Europie. Dowodzeni od śmierci pierwszego wodza w 1616 r. przez kolejnych pułkowników, m.in. Walentego Rogowskiego, Jarosza Kleczkowskiego i Stanisława Rusinowskiego, na przemian walczyli z wrogimi cesarzowi armiami i grabili ziemie, nie rozróżniając, czy należą one do wrogów, czy do sojuszników. Na przykład w słynnej bitwie na Białej Górze pod Pragą 8 listopada 1620 r. zdobyli aż 20 chorągwi pułków protestanckich. Mimo tego i wielu innych sukcesów cesarz – przerażony poczynaniami lisowczyków, którzy parafrazując słowa księcia Krzysztofa Radziwiłła, byli gorsi od szarańczy, bo na ziemiach cesarskich pozostawiali tylko wypaloną ziemię i niezdatną do picia wodę – wiosną 1621 r. zwolnił ich ze służby. Część z nich wróciła do kraju, a niektórzy przeszli na służbę księcia bawarskiego Maksymiliana.
Czarna legenda
W następnych latach lisowczycy walczyli między innymi w wojnach Rzeczypospolitej z Turkami i Szwedami, wracali także na służbę cesarską, dzięki czemu ich skuteczności i bezwzględności doświadczyli zarówno Włosi w Lombardii i Wenecji, jak i Francuzi w Lotaryngii, Szampanii i Pikardii. Po powrocie do Polski, rozgrzani zapasami zdobycznego francuskiego wina, splądrowali i puścili z dymem Radomsko. Tego było już za wiele – w specjalnych uchwałach sejmowych zostali potępieni, pozbawieni czci rycerskiej i rozwiązani w 1635 r. Została po nich nie tylko czarna legenda, ale i wiele śladów w polskiej i europejskiej sztuce. Słynna „kompanija” płk. Andrzeja Kmicica z Potopu Henryka Sienkiewicza to wypisz wymaluj lisowczycy powracający z wyprawy wojennej na leża zimowe. Znakomity holenderski malarz Rembrandt uwiecznił jednego z polskich zagończyków na płótnie. Patrząc na tego młodzieńca, dumnie siedzącego na wspaniałym rumaku, aż trudno uwierzyć, że to jeden z lisowczyków, których lepiej było nie spotykać na swej drodze.
Lisowczycy mieli też swego admiratora i obrońcę w osobie o. Wojciecha Dębołęckiego z Koniojad. Ten franciszkanin przez krótki czas był ich kapelanem i spowiednikiem, a w 1623 r. wydał dzieło zatytułowane Przewagi Elearów polskich, co ich niegdy Lisowczykami zwano. Starał się w nim przekonać czytelnika, że Bóg zmiłował się nad Polską i zesłał jej lisowczyków. Złośliwi oponenci twierdzili, że tyle w tym prawdy, co w innym dziele franciszkanina, noszącym bardzo długi tytuł zaczynający się od słów: Wywód jednowładnego państwa świata… W rozprawie tej o. Dębołęcki dowodził, że Rzeczpospolita jest „najstarodawniejszym” królestwem w Europie, którego początki sięgają czasów Adama i Ewy. Według niego praojciec wszystkich ludzi rozmawiał ze Stwórcą po polsku… Gwoli ścisłości trzeba podkreślić, że o. Dębołęcki miał nie tylko bogatą wyobraźnię literacką, ale był również zdolnym kompozytorem. To on jako pierwszy miał w Polsce wprowadzić basso continuo do kompozycji organowych.
Ojciec Dębołęcki, jako człowiek niesłychanie ambitny, a przy tym uparty i bezkrytyczny wobec swych pomysłów, wbrew faktom, potwierdzanym przez sejmiki i sądy, gdzie toczyły się sprawy przeciwko lisowczykom, dowodził, że „wilki są owcami”. Widział w lisowczykach świetnych wojowników, których prawa wojny zmuszały do „twardości”. W rzeczywistości byli to świetni wojownicy i na tyle bezwzględni, by wraz z innymi najemnikami uczynić pierwsze lata XVII stulecia czasem apokalipsy.
1 W. Weir, Przegrane zwycięstwa. Od starożytności po wojnę w Wietnamie, przeł. M. Kompanowski, Warszawa 2011, s. 107.
2 J. Urbankiewicz, Gdzie są konie z tamtych lat, Łódź 1986, s. 90.
Bibliografia:
Skoworoda P., Wojny Rzeczypospolitej Obojga Narodów ze Szwecją, Warszawa 2007.
Urbankiewicz J., Gdzie są konie z tamtych lat, Łódź 1986.
Weir W., Przegrane zwycięstwa. Od starożytności po wojnę w Wietnamie, przeł. M. Kompanowski, Warszawa 2011.
Wisner H., Lisowczycy: łupieżcy Europy. Warszawa 2013.
autor zdjęć: rys. Rafał Roskowiński, polona.pl
komentarze