Siedziba Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych i jej bohaterska obrona to jeden z symboli powstania warszawskiego. Juliusz Kulesza „Julek” to ostatni żyjący żołnierz, który brał udział w tych niezwykle zaciętych walkach. Na łamach sierpniowego wydania „Polski Zbrojnej” opowiada o swojej pracy w PWPW oraz późniejszej służbie w broniącym jej oddziale.
Co czuje szesnastoletni chłopak, kiedy idzie do walki prosto z ulicy?
Juliusz Kulesza „Julek”: Naczytałem się o insurekcji kościuszkowskiej, powstaniach listopadowym i styczniowym, ale byłem jednocześnie w pełni świadomy, że to jest dla mnie abstrakcja. I nagle to, co było teorią, stało się rzeczywistością! Po prostu nie było możliwości, żebym nie wziął udziału w powstaniu warszawskim. Poczułem się jak żołnierz spod Olszynki Grochowskiej.
Od 1942 roku był Pan praktykantem rysownikiem w Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych. Czy wiedział Pan o działalności konspiracyjnej załogi PWPW?
Trudno było się tego nie domyślać, skoro siedzący przede mną kolega, po niespodziewanym wejściu kogoś do rysowni, gorączkowo zamykał szufladę, w której cały czas coś robił. Nie byłem konspiratorem, ale po wybuchu powstania znalazłem się nagle w epicentrum wydarzeń.
Proszę powiedzieć, jak wyglądała produkcja fałszywych pieniędzy dla Armii Krajowej w PWPW?
Kiedy się mówi o tym, że grupa PWB/17, Podziemna Wytwórnia Banknotów, dostarczała AK banknoty, to pierwsza myśl, która się nasuwa, jest taka: drukowała fałszywe pieniądze. I faktycznie tak było, ale dotyczyło to niższych nominałów. Pieniędzy o najwyższych wartościach, jak tzw. górale [o nominale 500 zł, z podobizną górala] nie można było podrobić poza PWPW, bo tylko ona dysponowała odpowiednimi maszynami drukarskimi. Zatem pieniądze podmieniano. W zakładach poligraficznych na mieście drukowano całe arkusze „górali”, które następnie przemycano do wytwórni. Maszyny PWPW, nawet najstaranniej wyregulowane, przy rozruchu nigdy od razu nie wypuszczały prawidłowo wydrukowanych arkuszy. Dlatego pierwsze szły na makulaturę i do nich dokładano te wykonane na mieście. Każda z maszyn drukarskich miała licznik, który pokazywał, ile arkuszy wydrukowano, ale dzięki temu, że zarówno maszyniści, jak i kontrolerzy zostali zaprzysiężeni, to nie było problemu, żeby do powiększonej w ten sposób makulatury, którą od razu komisyjnie niszczono, doliczyć odpowiednią liczbę właściwie już wydrukowanych arkuszy.
Bardzo sprytne…
I bardzo proste. Było jednak coś, co komplikowało sprawę – wydrukowane arkusze nie miały numerów banknotów. Dlatego komendant grupy, mjr Mieczysław Chyżyński „Pełka”, wynajął na Gocławiu lokal, w którym zainstalowano proste maszynki poligraficzne, do których zakładano numeratory. Wszystko funkcjonowało do momentu, kiedy Niemcy na krótko wstrzymali druk „górali”, a na Gocławiu nieświadomi tego konspiratorzy ponumerowali partię banknotów. Pech chciał, że w ręce jakiegoś spostrzegawczego urzędnika niemieckiego trafiły banknoty o tych samych numerach. Doszło do kontroli, aresztowań. I choć Niemcy nie zorientowali się, że była to akcja naszego podziemia, produkcję przerwano. Dzięki przerzuconym na Zachód próbkom papieru i farby wznowiono ją w Londynie i odtąd „górale” przywozili ze sobą cichociemni. Na początku 1944 roku postanowiono zmienić PWB/17 w oddział bojowy. Do nazwy dołączono literę S, co oznaczało „specjalny”. W powstaniu otrzymał on zadanie opanowania od wewnątrz PWPW, co się udało 2 sierpnia 1944 roku.
Jak Pan został żołnierzem PWB?
Po załamaniu się niemieckiej obrony w PWPW od razu zgłosiłem się do kpr. Romana Marchla „Roma”. Nasza drużyna, obsadzając blok mieszkalny, przyjmowała jako pierwsza nie tylko ataki piechoty niemieckiej, lecz także ostrzał artyleryjski ze stopiątek, ustawionych na wysokości ogrodu zoologicznego. Kiedy działa nieprzyjacielskie biły zza Wisły, nasz blok stanowił parawan dla właściwej reduty, w jaką zmieniła się PWPW. Wtedy wokół kompleksu wytwórni nie było ani jednego drzewa. Atak frontalny skończyłby się więc dla Niemców masakrą. Blisko naszego bloku znajdowały się jednak tory kolejki, którą z Dworca Gdańskiego dostarczano węgiel do elektrowni na Powiślu. „Wąwozem” tego torowiska atakujący nas Niemcy mogli podejść do działek warzywnych, które rozpościerały się kilkadziesiąt metrów od naszego bloku. Stamtąd atakowali PWPW 22, 23 i 24 sierpnia. Na początku broniliśmy się sami, a później dostaliśmy wsparcie oddziałów zgrupowania ppłk. Jana Szypowskiego „Leśnika”.
Miał Pan wtedy broń?
Na początku nie, ale później miałem belgijski pistolet, popularną siódemkę FN. Strzelałem też z karabinu, ale fantazjowałbym, gdybym powiedział, że go miałem.
Przyspieszony kurs wojskowy przeszedł Pan w walce.
To prawda. Przed powstaniem nie miałem żadnego przeszkolenia, ale z każdym odpartym szturmem nabierałem doświadczenia. W naszym oddziale – drużynie „Roma” – byli dużo starsi i doświadczeni żołnierze. Oni uczyli nas zachowania w walce. Pamiętam, jakim odkryciem była dla mnie rada, żeby nie bać się pocisku, który słyszę, bo on mnie już nie trafi! Szczególnie wspominam sierż. Czesława Hardejewicza „Wichurę”, weterana wojny z bolszewikami w 1920 roku, trochę blagiera, ale bardzo koleżeńskiego, który mi zawsze powtarzał: „słuchaj, jak będziesz biegł w błocie do natarcia, to trzymaj karabin kolbą do przodu, bo jak rymniesz na ziemię, to nie zapchasz błotem lufy”.
Który moment obrony reduty PWPW był dla Pana najdramatyczniejszy?
Bez wątpienia ataki z 23 i 24 sierpnia. Początkowo kwaterowaliśmy w piwnicach naszego bloku, ale z czasem, wobec coraz większych zniszczeń, przenieśliśmy się do magazynu farb drukarskich. 23 sierpnia po południu prawie cała nasza drużyna była w kwaterze, bo „Rom” zaprosił na obiad dwóch oficerów: zastępcę dowódcy naszej grupy, por. Czesława Lecha „Białego”, i dowódcę tzw. wolskiej kompanii zgrupowania „Leśnik”, kpt. Stanisława Stefaniaka „Stefana”. Kiedy jedliśmy zupę, nagle rozpoczął się nalot lotniczy – sztukasy zaczęły zrzucać bomby prosto na nasz blok. Jeszcze dym nie zdążył opaść po wybuchu ostatniej, a do ataku już ruszała ich piechota. Nasi goście szybko pobiegli do swoich oddziałów, a „Rom” kazał nam wrócić na stanowiska w naszym bloku. Ruszyliśmy, ale powitał nas ogień broni maszynowej – wróg już zajął budynek! Kiedy pod wieczór okazało się, że nie zdołamy Niemców wykurzyć całkowicie, a właściwie ich wschodnich „pomagierów” – Białorusinów i Ukraińców, nasi dowódcy postanowili obejść budynek od ulicy Zakątnej, schodami w dół, biegnącymi przy ślepej ścianie. Zeszliśmy cicho i usłyszeliśmy głosy nieprzyjacielskich żołnierzy. Wtedy podszedł do mnie „Rom” i szepnął: „Julek, butelki w drugie okno”. Zrobiłem to i momentalnie zobaczyłem morze ognia. Wyrwałem pistolet zza paska, za mną skoczyli koledzy, krzycząc „hurra!”. I w tym momencie przypomniały mi się wszystkie historyczne lektury: Przyborowski, Sienkiewicz, Żeromski, i krzyknąłem na całe gardło: „Niech żyje Polska!”. Jak w jakimś teatrze! Jeszcze długo po wojnie koledzy na mój widok krzyczeli: „Niech żyje Polska!”.
Czy wtedy udało się wam odbić budynek?
Niestety i ta próba zakończyła się niepowodzeniem. Przed atakiem nie przekazano nam istotnej informacji – naszą pozycję z prawej strony flankowała szkoła, którą opanowali Niemcy. Kiedy „Rom” krzyknął: „Chłopaki, kończyć ogień, wskakujemy!”, nagle odezwały się karabiny maszynowe…
Rano 24 sierpnia znowu byliśmy na naszych starych pozycjach. Do południa był spokój, więc postanowiłem odwiedzić moich rodziców, którzy przebywali w jednym ze schronów na terenie PWPW. Traf chciał, że spotkałem tam też mojego brata ciotecznego, pchor. Janusza Gawdzika „Kruka”, żołnierza batalionu „Miotła” ze słynnego plutonu „Torpeda”, który razem z kolegą został wysłany do PWPW po zaopatrzenie. Rozmawialiśmy przez kilka minut, kiedy nagle korytarzem wbiegł żołnierz z naszej drużyny, Tadek Sztora „Pchełka” i krzyknął: „Julek, natarcie na mieszkalny!”. Ścisnąłem tylko bratu rękę i pobiegłem. Nie przypuszczałem, że widzę Janusza ostatni raz w życiu. Zginął następnego dnia…
Co Pan zastał na miejscu?
Jak wróciłem, trwało już natarcie na nasz blok. Niemcy przez cztery godziny prowadzili falowe ataki. My byliśmy wtedy górą. W czasie jednej z krótkich przerw w natarciu „Rom” wskazał mi leżącego najbliżej naszych drzwi zabitego Niemca i poprosił: „Julek, nie wyskoczyłbyś po jego karabin?”. Może nawet odmówiłbym, ale zobaczyłem, że tego trupa obserwują też żołnierze „Leśnika”, a między nami była rywalizacja – oni przyszli do nas po ciężkich walkach na Muranowie i uważali się za lepszych wiarusów. Gdy przyniosłem karabin, poczułem się takim bohaterem, że postanowiłem pozbierać broń od kolejnych trupów. Wymyśliłem, że wyrwę w piwnicy rurę wodociągową i zrobię sobie bosak, którym będę ściągał za paski następne karabiny. Kiedy się z nią mocowałem, usłyszałem wybuch, a po nim krzyki i jęki rannych. Rzuciłem tę rurę i pobiegłem na pomoc. Najpierw zobaczyłem wychodzącego z dymu i gruzowiska „Roma”. Uważaliśmy go prawie za superbohatera, którego się kule nie imają, a on jedną ręką zasłaniał zakrwawioną głowę, a drugą macał ścianę, ewidentnie oślepiony wybuchem. Chwyciłem go pod rękę, żeby odprowadzić do szpitala w wytwórni, ale on rozkazał mi: „Ja sam dojdę, ratuj Bacika!”. W takiej chwili myślał o swoim żołnierzu. Zostawiłem go i wbiegłem do sutereny. Dwóch kolegów dźwigało z wody Kazimierza Berezieckiego „Bacika”, a to było ciężkie chłopisko. Kiedy doskoczyłem, żeby im pomóc, zauważyłem wielką czerwoną plamę krwi po stronie jego serca. On nam jednak z powrotem wpadł do wody. Byliśmy przerażeni, że przez swoją niezdarność utopiliśmy rannego. Kiedy w szpitalu przekazywaliśmy go doktor Hannie Petrynowskiej „Ranie”, ona stwierdziła: „Nie macie najmniejszych powodów do wyrzutów, to było śmiertelne trafienie”. W 98 procentach przyjęliśmy to do wiadomości, ale jednocześnie cień wątpliwości w nas pozostał. To siedzi w człowieku do dziś.
Doktor Petrynowska została wówczas zamordowana przez Niemców…
Po wyparciu nas z PWPW Niemcy przeczesywali pomieszczenia wytwórni i choć doktor „Rana” krzyczała po niemiecku, że tam jest lazaret… wymordowali naszych ciężko rannych kolegów, rzucając „profilaktycznie” granaty przed wejściem do kolejnego zdobytego pomieszczenia. Dla przeciwwagi chciałbym jednak wspomnieć o szlachetnym zachowaniu wroga, choć to były sytuacje sporadyczne. Po zdobyciu PWPW Niemcy wyciągnęli z okolicznych ruin cywilów i rozkazali im grzebać w lejach zabitych powstańców. W tej grupie znalazła się moja znajoma. W pewnym momencie Wacia razem z koleżanką przysiadły w jakiejś niszy, żeby odpocząć. Wtedy podszedł do nich niemiecki żołnierz i podał im manierkę. Powiedział: „Nie siedźcie w tym miejscu, tylko tak, żebym was widział, bo inaczej to was zaciągną w gruzy i zgwałcą”. To był po prostu odruch porządnego człowieka w nieprzyjacielskim mundurze.
Por. Juliusz Kulesza – ostatni żyjący żołnierz PWB/17/S z załogi Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych w czasie powstania warszawskiego. Grafik i pisarz, autor 17 książek przedstawiających przede wszystkim dzieje polskiej konspiracji i powstańczej Warszawy. Odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Tekst ukazał się na łamach sierpniowego wydania miesięcznika „Polska Zbrojna”.
autor zdjęć: Michał Niwicz
komentarze