Zawsze problemem jest interpretacja faktów i tutaj nie musi być jednomyślności, ale co do samych faktów możemy stwierdzić, że było tak, a nie inaczej. Tymczasem już rok temu pojawiły się pierwsze oznaki, że naszym partnerom nie zależy na prawdzie – mówi prof. Waldemar Rezmer. Polski historyk zrezygnował właśnie z przewodniczenia Polsko-Ukraińskiemu Forum Historyków.
Od 2015 roku współprzewodniczył Pan pracom Polsko-Ukraińskiego Forum Historyków. W zamyśle miała to być platforma dyskusji specjalistów, którzy odrzucając bieżącą politykę, mieli zmierzyć się z trudnymi fragmentami naszej wspólnej historii. Kilka dni temu złożył Pan rezygnację. Co skłoniło Pana do takiej decyzji?
Prof. Waldemar Rezmer: Kiedy podejmowałem się przewodniczenia polskiemu zespołowi historyków i kierowania Forum (razem z prof. Jurijem Szapowałem), zakładałem, że będziemy w sposób uczciwy i rzeczowy dążyli do wyjaśniania najtrudniejszych kwestii relacji polsko-ukraińskich lat 1939–1947. Ocena tego okresu, często emocjonalna, wpływa bowiem bardzo mocno na współczesne postrzeganie Ukraińców i Ukrainy w Polsce, a Polaków i Polski na Ukrainie. Sądziłem, że dysponując doświadczeniem z wcześniejszych prac seminariów „Polska-Ukraina: trudne pytania”, drogą żmudnego, ale autentycznego naukowego dialogu, będę mógł pomóc w dochodzeniu do rzetelnych merytorycznych ustaleń. Zawsze problemem jest interpretacja faktów i tutaj nie musi być jednomyślności, ale dzięki profesjonalnemu podejściu do problemu, wykorzystując wszystkie dostępne źródła i warsztat historyczny, można ustalić, że było tak, a nie inaczej. Pierwsze dwa posiedzenia Forum dawały nadzieję, że tak będziemy pracować. Niestety, rok temu pojawiły się oznaki, że naszym partnerom nie zależy na ustaleniu podstawowych faktów, a na ich podstawie – odtworzeniu wszystkich aspektów tragedii Wołynia i Małopolski Wschodniej. Przypuszczam, że nasi partnerzy zorientowali się, iż historia nie jest ich sprzymierzeńcem. Przerazili się, że rezultaty badań prezentowanych na Forum, potwierdzone wynikami ekshumacji ofiar zbrodni, podważą mit UPA oraz jej członków jako szlachetnych rycerzy zrywu niepodległościowego. Być może dlatego kierownictwo ukraińskiego IPN podjęło działania, których celem jest eskalacja historycznego konfliktu, zamiast jego ograniczanie i niwelowanie. Moja rezygnacja jest konsekwencją zadziwiających zachowań naszych ukraińskich partnerów.
Co ma Pan na myśli?
Rok temu omawialiśmy problem Wołynia, a konkretnie – krwawego lipca 1943 roku. Sztandarowym dziełem o tamtych wydarzeniach jest książka „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945” autorstwa Ewy i Władysława Siemaszków. Nasi partnerzy zaczęli kwestionować jej wartość, a także wiarygodność źródeł, na których została oparta. Aby sprawdzić podstawy merytoryczne tych zarzutów, zobowiązaliśmy zespół historyków pod kierownictwem Tomasza Berezy, żeby przeprowadził ponowne badania, ale na podstawie całkowicie innych źródeł, tych, których Siemaszkowie nie wykorzystywali. Na III Forum w Kijowie Bereza zreferował przebieg krwawej niedzieli 11 lipca 1943 r. w południowo-wschodnich powiatach Wołynia, m.in. szczegółowo przedstawił rzeź polskich mieszkańców Orzeszyna i okolicznych kolonii. Padły wtedy zarzuty, że także te nowe źródła są niewiarygodne. Zaproponowałem więc, by zgodnie z warsztatem naukowym empirycznie zweryfikować ustalenia historyków i przeprowadzić ekshumację ofiar zbrodni, które tam nadal leżą w wielkim dole. Polski IPN ma przecież wyśmienity, wyspecjalizowany w takich pracach zespół prof. Krzysztofa Szwagrzyka. Otrzymaliśmy mętne wyjaśnienia, że spróbują, zobaczą. Jak to wygląda w praktyce, przekonaliśmy się kilka miesięcy temu. Chciano wówczas dokonać ekshumacji polskich legionistów, żołnierzy Józefa Piłsudskiego z okresu I wojny światowej, którzy zginęli na Wołyniu w bitwie pod Kostiuchnówką w 1916 r. Polegli legioniści nie mają nic wspólnego ze zbrodnią wołyńską. Strona ukraińska, a precyzyjniej – Światosław Szeremeta, sekretarz Państwowej Międzyresortowej Komisji ds. Wojen i Represji Politycznych, odpowiadający za sprawy upamiętnień historycznych, zabronił polskiej ekipie dokonywania jakichkolwiek ekshumacji i poszukiwań. Mamy więc taką sytuację, że jeśli przedstawiamy swoje argumenty i źródła, są one kwestionowane. Jeżeli chcemy coś zweryfikować, natykamy się na zakaz. Dochodzi do tego polityka faktów dokonanych stosowana przez Ukraińców.
Mógłby Pan przytoczyć jakiś przykłady?
Miesiąc temu, od 19 do 22 października, w Czerkasach obradowało V Forum Polsko-Ukraińskie. Otóż 3 dni przed naszym przyjazdem, 16 października, na Przełęczy Wereckiej w Karpatach zostało odsłonięte mauzoleum poświęcone strzelcom Siczy Karpackiej. Są tam tablice, na których zapisano: „Bohaterom Ukrainy Karpackiej rozstrzelanym przez polskich i węgierskich okupantów w marcu 1939 r.” oraz „18 marca 1939 roku na Przełęczy Wereckiej polscy pogranicznicy z Korpusu Ochrony Pogranicza rozstrzelali około 600 wziętych do niewoli strzelców Siczy Karpackiej”. Zwróciłem uwagę naszym partnerom, że przez dwa lata prac Forum ani razu nie podnosili kwestii członków Siczy Karpackiej z Przełęczy Wereckiej. Nie zaprezentowali też żadnego dowodu na poparcie tezy o masowej egzekucji członków tych struktur w marcu 1939 roku. Nie mieli jednak żadnych oporów, aby oskarżyć polskich żołnierzy o tę zbrodnię. Zadałem sobie pytanie: jak to jest? Spotykamy się, mamy wyjaśniać trudne problemy, zawężać obszar konfliktu, a nasi partnerzy w sposób wyjątkowo perfidny tworzą całkowicie nowe pola konfliktu. Najnowszym przykładem jest wypowiedź Światosława Szeremety, sekretarza ukraińskiej Państwowej Międzyresortowej Komisji zajmującej się kwestią upamiętnień, który 13 listopada oświadczył, że cmentarz w Bykowni, na którym spoczywają szczątki 3,5 tys. Polaków z tzw. ukraińskiej listy katyńskiej, powstał i istnieje nielegalnie.
Jak można kwestionować legalność nekropolii uroczyście odsłoniętej przez prezydentów Polski i Ukrainy, najwyższych przedstawicieli władz obu państw? Przecież nie postawili jej w tajemnicy nieznani sprawcy, tak jak w wypadku pomników UPA w Polsce.
Niestety, takich spraw jest coraz więcej. Przypominam, co się zdarzyło we Lwowie podczas wizyty ministra Witolda Waszczykowskiego. Szef MSZ chciał odwiedzić muzeum – „Więzienie przy Łąckiego”. Odmówił jednak, gdy dowiedział się, że w tej placówce są ekspozycje, które mówią o trzech okupacjach Lwowa – polskiej, wymienianej jako pierwszej, niemieckiej i sowieckiej. Podobne stwierdzenia padały, niestety, także w trakcie dyskusji na Forum. Wielokrotnie zwracałem uwagę Wołodymyrowi Wjatrowyczowi, prezesowi ukraińskiego IPN, oraz innym członkom ukraińskiego zespołu na fakt, że Polska nigdy nie okupowała Małopolski Wschodniej i Wołynia. Obszary, o których mówimy, wchodziły w skład Rzeczypospolitej na mocy prawa międzynarodowego. Jednak na moje uwagi i zastrzeżenia nie było żadnej reakcji.
Zamiast dążyć do ustalenia i upowszechnienia czegoś, co określamy jako prawdę historyczną, ukraiński Instytut Pamięci Narodowej prowadzi działania, których nie mogę zaakceptować. Jest to zaprzeczenie idei, dla której powstało Forum. Nie widzę sensu uczestniczenia w posiedzeniach, na których zamiast zajmować się autentycznymi problemami, będziemy debatować o kolejnych przypadkach fałszowania i wypaczania historii. Nie chcę także moralnie odpowiadać za jakieś nieprzyjemne incydenty organizowane przez fanatyków. Choćby ostatnio przed polską ambasadą w Kijowie członkowie nacjonalistycznej Swobody wygłaszali hasła, że z Banderą, Szuchewyczem oraz UPA i tak wejdą do Europy, czy się to będzie Polsce podobało, czy nie. Jeśli tak to wygląda i nie ma zdecydowanej reakcji władz, to nie widzę sensu dalszego uczestniczenia w pracach takiego gremium.
Czy zanim nastąpiła eskalacja tych negatywnych zjawisk, próbował Pan ostrzegać, że taka sytuacja uniemożliwi rzeczowy dialog?
Próbowałem wprowadzić zasadę, że pracujemy tylko i wyłącznie jak profesjonalni historycy, nie realizujemy żadnych celów politycznych i propagandowych. I co mnie spotkało na V Forum? Kiedy przyjechaliśmy do Czerkas, a było to trzy dni po odsłonięciu mauzoleum na cześć członków Siczy Karpackiej na Przełęczy Wareckiej, gdy zwróciłem panu Wjatrowyczowi uwagę, że ja i moi koledzy jesteśmy zaniepokojeni takimi działaniami, otrzymałem odpowiedź, że zaczynam mieszać politykę do historii, że polityzuję obrady Forum.
Czyli dokładnie odwrócił sytuację…
Ubrał się diabeł w ornat i na mszę dzwoni. Zarzut, że polityzuję był dla mnie wprost niepojęty. I to z ust człowieka, który prowadzi cały czas politrobotę na polu nauk historycznych. Zauważyłem jednak coś gorszego. W trakcie ostatniego spotkania po użyciu przez dr. Wjatrowycza kolejny raz terminu „polska okupacja” i moim proteście niemal natychmiast zaczęli takiej terminologii używać prawie wszyscy historycy ukraińscy. Czyli polityczne tezy kierownictwa ukraińskiego IPN są natychmiast twórczo rozwijane. Autentycznie przestraszyłem się, że ukraińscy historycy są już zglajszachtowani. Przestają racjonalnie myśleć i mieć własne zdanie. Jest kierownik polityczny, który wyznacza kurs, a zadaniem reszty jest jedynie pilnować, żeby z tego kursu nie zejść.
Czy na Ukrainie są jeszcze środowiska, z którymi możliwa jest rozmowa?
W tej chwili zostali już nieliczni niezależnie myślący i działający historycy. Reszta albo zamilkła – i to jeszcze mogę zrozumieć – albo w swojej neofickiej gorliwości zaczęła dołączać do chóru, który prowadzi zmasowaną akcję banderyzacji Ukraińców i ukraińskiej historii. W kuluarach słyszałem, że dużą winę za to ponosimy także my, bo zamiast przez lata wspierać, pomagać tym niezależnym, myślącym samodzielnie historykom, byliśmy delikatni dla ideologów, a nawet dawaliśmy takim ludziom stypendia, zaproszenia na debaty, konferencje i sympozja, miejsca w naszych mediach. A teraz dziwimy się, że pojawili się ludzie, którzy nie ukrywają, że są współczesnymi banderowcami.
Jaka jest zatem przyszłość polsko-ukraińskiego dialogu historycznego?
Sądzę, że ciągłe usprawiedliwianie niechęci naszych ukraińskich partnerów do autentycznego historycznego dialogu będzie miało fatalne skutki. Nadal z wpływowych kręgów politycznych i medialnych można usłyszeć, że powinniśmy wziąć pod uwagę wrażliwość ukraińskich kolegów, że nie mają jeszcze odpowiedniego poziomu wiedzy i warsztatu historycznego. Że to dziecięca choroba, że to minie, że jak będziemy cierpliwi, to się zmieni i będą pozytywne efekty. A ja mam całkowicie przeciwne zdanie. W kwestiach historycznych, tak jak we wszystkich innych, jest nieprzekraczalna „czerwona linia”. Trzeba ją jak najszybciej wytyczyć, publicznie zaprezentować, a później – w wypadku naruszenia – zdecydowanie reagować. Kiedy mówimy, że z Banderą Ukraina do Europy nie wejdzie, to tę deklarację trzeba twardo egzekwować. Jak wszystko skończy się tylko na deklaracjach, będzie to czytelny sygnał dla drugiej strony, że polskich zapowiedzi nie należy brać poważnie. Przecież Polacy muszą nam pomagać i wspierać nas! W pełni podzielam zdanie prof. Jana Żaryna, że Ukraińcy przyzwyczaili się, iż Polska to miękki partner. Kilka dni temu znany ukraiński liberalny i prounijny dziennikarz i komentator polityczny, przewodniczący ukraińskiej części Polsko-Ukraińskiego Forum Partnerstwa, Witalij Portnikow, stwierdził, że „Polska w obecnej sytuacji znacznie bardziej potrzebuje Ukrainy niż Ukraina Polski”. W tej chwili trwa już „sprawdzanie” najnowszych polskich zapowiedzi o niewpuszczaniu do naszego kraju osób o antypolskich poglądach i inicjatorów antypolskich akcji. Prezes ukraińskiego IPN Wjatrowycz śmieje się z tych zapowiedzi, twierdząc, że w Warszawie nie ośmielą się wprowadzić dla niego zakazu wjazdu do Polski. Szokujące są również słowa ambasadora Deszczycy, że ustąpią w kwestiach upamiętnień i ekshumacji, gdy odbudujemy pomniki UPA w Polsce. Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy mielibyśmy stawiać symboliczne krzyże w miejscach zbrodni znajdujących się teraz na Ukrainie, a równocześnie zgadzać się na budowę, a później dbać o pomniki ich morderców w Polsce.
autor zdjęć: marianrejewski.pl
komentarze