„Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego dobrze odtwarza atmosferę i wydarzenia, które składają się na jedną z najstraszliwszych tragedii w historii Polski – mówi dr Leon Popek, naczelnik Wydziału Kresowego Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN. Dziś 74. rocznica Krwawej Niedzieli, podczas której ukraińscy nacjonaliści dokonali masakry Polaków mieszkających na Kresach.
Mówimy Wołyń, myślimy Wojciech Smarzowski?
W przypadku wielu osób, na pewno tak. Ostatnimi czasy ukazało się u nas sporo publikacji na temat ludobójstwa, którego ofiarą padli polscy kresowianie, ale żadna z nich nie dotarła do tak wielu odbiorców, jak film Smarzowskiego.
Z danych Stowarzyszenia Filmowców Polskich wynika, że tylko w kinach „Wołyń” obejrzało niemal półtora miliona widzów. Wielu zapewne dopiero wówczas usłyszało o tysiącach Polaków zamordowanych w 1943 roku na Kresach. Wiedzą o niej tyle, ile pokazał im Smarzowski. To dobre źródło?
Tak, film trzyma się historycznych faktów, dobrze odtwarza wydarzenia i atmosferę tamtych czasów...
Akcja rozgrywa się jednak w przestrzeni, która pozostaje niedookreślona. Owszem, wiemy, że to Wołyń, ale już nazwa miejscowości nie pada.
Zabieg ten czyni historię bardziej uniwersalną, podnosi ją na wyższy poziom, ukazuje sytuację społeczną oraz mechanizmy zbrodni, które pozostają wspólne dla tysięcy miejscowości na wschodzie dawnej Rzeczypospolitej. Smarzowski oparł scenariusz na opowiadaniach Stanisława Srokowskiego ze zbioru „Nienawiść” i wspomnieniach świadków tamtych wydarzeń. Niemal każda scena znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistych wydarzeniach.
Przykładem niech będzie napad Ukraińców na kościół, w którym akurat była odprawiana msza. Podczas rzezi wołyńskiej doszło do co najmniej pięciu takich przypadków. Smarzowski nawiązuje do wydarzeń z Kisielina w powiecie horochowskim, gdzie kilkadziesiąt osób zdołało schronić się na poddaszu plebanii i przez kilkanaście dni odpierało ataki dobrze uzbrojonej ukraińskiej sotni. Odrzucali wrzucane do ich kryjówki granaty, ciskali w upowców cegłami i kaflami z rozebranego pieca. Pożar zdołali ugasić własnym, zbieranym do wiader, moczem. Przetrwali, choć w samej wsi bojówki zamordowały około 80 osób.
Jesienią 1939 roku na Wołyniu rzeczywiście dochodziło do rozbrajania wracających z frontu polskich żołnierzy, do rabowania opuszczonych przez Polaków dworów. Żołnierze sowieccy byli witani chlebem i solą przez ludność ukraińską i żydowską. Dla Niemców Ukraińcy budowali bramy tryumfalne. Wszystko to znajduje potwierdzenie w dokumentach i wspomnieniach, i to nam Smarzowski pokazuje.
W filmie mamy też bezpośrednie nawiązanie do historycznej postaci i jej losów. Polski oficer, który udaje się na spotkanie z UPA i zostaje rozerwany końmi, to ppor. Zygmunt Rumel, poeta i delegat rządu polskiego. W przeddzień Krwawej Niedzieli, na polecenie swoich dowódców, podjął próbę zahamowania masakr. Tak jak bohater „Wołynia”, zrezygnował z obstawy i broni. I podobnie jak on zapłacił za to najwyższą cenę. Jedyna różnica między filmem a autentyczną historią polega na tym, że u Smarzowskiego jednemu z trójki Polaków udało się uciec, by potem opowiedzieć o zbrodni.
W filmie znalazła się też scena święcenia narzędzi gospodarskich, które potem wykorzystywano do zabijania. Wywołała ona pewne dyskusje. W wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” prof. Grzegorz Motyka, historyk, ceniony znawca stosunków polsko-ukraińskich stwierdził, że brak dowodów potwierdzających takie rytuały.
Trudno mi się z tym zgodzić. O święceniu noży i narzędzi gospodarskich mówią nie tylko Polacy, którzy ocaleli z rzezi. Takie praktyki zostały potwierdzone przez dokumenty kościelne i materiały Rady Głównej Opiekuńczej. Prawosławni i księża grekokatoliccy (tych było na Wołyniu niewielu, grekokatolicy mieli tam zaledwie cztery parafie) brali też udział w symbolicznych pogrzebach Polski. Takich, jak na początku filmu, kiedy duchowny składa do grobu biało-czerwoną flagę i godło. Czasami zakopywany był także drut kolczasty, żeby pokazać, że oto „umarła ciemiężycielka”.
Ale postawa ukraińskiego duchowieństwa nie była jednolita. U Smarzowskiego sekwencja, w której jeden z księży nawołuje w cerkwi do zabijania Polaków została przepleciona inną, gdzie pop wzywa do odrzucenia nienawiści i pokojowego współżycia. Część duchownych obrządku wschodniego sprzeciwiała się UPA, potępiała mordy, co więcej – pomagała Polakom przeżyć, broniła ich i ukrywała. Wielu zapłaciło za to najwyższą cenę. UPA, o czym często się zapomina, zabijała nie tylko Polaków, ale też mieszkańców innych narodowości: Czechów, czy potomków holenderskich osadników, a nawet Ukraińców, którzy sprzeciwiali się ich polityce. Ale oczywiście przytłaczająca większość ofiar to ich polscy sąsiedzi.
Smarzowski wiele uwagi poświęcił ukazaniu wołyńskiej codzienności. W pierwszych scenach widzimy na przykład drobiazgowo odtworzone obrzędy weselne. Ale w niektórych recenzjach pojawia się zarzut, że trochę jednak mija się z prawdą. Chłopi na przykład wcale tak dobrze nie znali języka swoich sąsiadów, Ukraińcy używali raczej flag banderowskich, a nie tych znanych dziś...
Nie do końca. Społeczności polska, ukraińska i żydowska przenikały się ze sobą. Ludzie wspólnie pracowali, zapraszali się na zabawy, bez względu na różnice wyznań prosili się na kumów, czyli chrzestnych – kumem u Ukraińców był na przykład mój pochodzący ze wschodu dziadek. Ich dzieci bawiły się razem po obejściach, od małego przesiąkali językiem, którego używał sąsiad.
Co do flagi. Ta ukraińska zawsze była błękitno-żółta i takiej Ukraińcy używali. Czerwono-czarny sztandar banderowców, który symbolizował krew i ziemię pojawił się nieco później, kiedy OUN i UPA zaczęły zdobywać na wschodzie coraz większe wpływy.
Twórcy filmów zwykle jednak dokonują pewnych skrótów, uproszczeń, choćby po to, by dzieło było bardziej spójne.
U Smarzowskiego jest jedna scena, w moim odczuciu niepełna. Pod koniec filmu błąkająca się po lasach główna bohaterka, Zosia wychodzi wprost na zabudowania, przed którymi stoją ukraińscy chłopi. Ci zauważają ją i coś krzyczą. Dziewczyna uchodzi z życiem za sprawą kolumny niemieckich żołnierzy. Oddział właśnie maszeruje przez wieś, a ona chroni się pomiędzy wehrmachtowcami. Już za wsią, jeden z oficerów wyciąga mapę i wskazuje Zosi dalszą drogę.
Podczas masakr na Wołyniu Polacy czasem szukali ratunku u Niemców. Część nawet uciekała za Bug, do Generalnego Gubernatorstwa. A Niemcy niemal natychmiast zamykali ich w specjalnych obozach, by zaraz potem wysłać do Rzeszy na roboty przymusowe. Wielu Polaków o tym wiedziało, ale to był dla nich jedyny sposób, by ocalić życie.
Pewien niedosyt, ale z zupełnie innych powodów, pozostawia też scena finałowa. Jest ona pełna niedomówień. My, widzowie nie dowiadujemy się, co ostatecznie stało się z główną bohaterką. Możemy tylko domniemywać, że nie przeżyła. Tym bardziej że widzimy jak spotyka swojego ukochanego Ukraińca, który przecież wcześniej został zastrzelony przez sowieckiego oficera. Smarzowski pierwotnie planował inne zakończenie, ale z powodu braku czasu i pieniędzy musiał zrezygnować z niektórych scen. Z drugiej strony ta finałowa scena jest bardzo piękna i wymowna. Bo kto wywozi bohaterkę z piekła? Dobry Ukrainiec. Do tego przejeżdżają most. Wiem, że dzieje się tak nieprzypadkowo. Smarzowski był zafascynowany pomysłem grekokatolickiego duchownego z Lublina, ks. Stefana Batrucha. To z jego inicjatywy na granicy Polski z Ukrainą budowany jest co roku most pontonowy, którym mieszkańcy mogą przechodzić z brzegu na brzeg, spotykać się. Potem mosty są rozbierane, ale coś z tych spotkań w ludziach zostaje, są bliżej siebie...
***
Ludobójstwo na Kresach
Masowych morderstw Polaków zamieszkałych na wschodnich kresach dawnej Rzeczypospolitej dokonywały oddziały nacjonalistów z Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) oraz ukraińskie chłopstwo. Był to zakrojony na szeroką skalę plan, który miał „oczyścić” te ziemie z osób innych narodowości. Ukraińcy liczyli, że będzie to wstęp do utworzenia jednolitego etnicznie państwa. Rzezie rozpoczęły się na Wołyniu, w pierwszych miesiącach 1943 roku. Apogeum osiągnęły 11 lipca, kiedy podczas tzw. Krwawej Niedzieli zaatakowano 99 zamieszkanych przez Polaków miejscowości. Zdaniem dr. Leona Popka w sumie podczas rzezi na Wołyniu zginęło 60 tysięcy Polaków. Ale na tym ludobójstwo się nie zakończyło. Kiedy Wołyń dogasał, mordy rozpoczęły się we wschodniej Małopolsce, w powiatach lwowskim, tarnopolskim i stanisławowskim, a potem na terenach obecnej Polski: na Lubelszczyźnie oraz Rzeszowszczyźnie. Na tej ostatniej dochodziło do regularnych walk z wyjątkowo silnymi tam polskimi oddziałami partyzanckimi. W sumie podczas konsekwentnie realizowanej czystki etnicznej Ukraińcy zabili około 150 tysięcy Polaków, pustosząc cztery tysiące ustoszono owsytańcza Armia - red.miejscowości.
dr Leon Popek – historyk, doktor nauk humanistycznych, naczelnik Wydziału Kresowego Biura Poszukiwań i Identyfikacji IPN, prezes Towarzystwo Przyjaciół Krzemieńca i Ziemi Wołyńsko-Podolskiej. Sprawą ludobójstwa na Kresach zajmuje się od lat 70., kiedy to rozpoczął zbieranie relacji ocalałych ofiar zbrodni. W latach 80. był jednym z inicjatorów postawienia pierwszego pomnika upamiętniającego rzeź wołyńską. Stanął on we wsi Ruda-Huta na Lubelszczyźnie. Dr Popek był konsultantem historycznym „Wołynia”.
autor zdjęć: Biuro Poszukiwań i Identyfikacji IPN
komentarze