O tym co działo się z cichociemnymi, kiedy wylądowali w Polsce, dlaczego niektórzy z AK nosili buty z zielonymi sznurówkami i jak tragicznie mogła się skończyć brawura konspiratorów – opowiada Ryszard Witkowski pseudonim ,,Orliński”, żołnierz Armii Krajowej. W czasie okupacji był jednym z tych, którzy odbierali zrzuty cichociemnych z Wielkiej Brytanii.
W 1939 roku miał Pan 14 lat, cztery lata później był już zaangażowany w jedną z najważniejszych i najbardziej zakonspirowanych operacji wojskowych – odbierał Pan zrzuty z Wielkiej Brytanii. Jak do tego doszło?
Kiedy wybuchła wojna, byłem smarkaczem, a na rzecz cichociemnych zacząłem działać, gdy miałem 18 lat. Wprawdzie byłem już żołnierzem Armii Krajowej, miałem nawet stopień kaprala, ale w całej walce z Niemcami odgrywałem niewielką rolę.
W Milanówku pod Warszawą, gdzie urodziłem się i mieszkałem w czasie wojny, stacjonowały dwa plutony Armii Krajowej – 32 i 52. Okręg miał kryptonim „Mielizna”. Zostałem zaprzysiężony jako „Orliński’' i trafiłem do 52., gdzie rozpocząłem służbę jako kurier tajnych wydawnictw. Moim dowódcą był wówczas ppor. Ryszard Csaky „Raczyński", żołnierz rezerwy, z wykształcenia prawnik. Teraz może to brzmi kuriozalnie, ale takie to były czasy.
Kiedy uruchomiono akcję lotniczego wsparcia z Zachodu dla walczącego kraju, Milanówek, ze względu na swoje położenie, zaczął odgrywać ważną rolę. Nie tylko był blisko Warszawy, lecz także miał świetne połączenie kolejowe ze stolicą. Idealnie nadawał się na tzw. zrzutowisko. Na miejscu funkcjonowała też dobra siatka konspiracyjna.
Pamiętajmy, że odbieraliśmy nie tylko cichociemnych, lecz także materiały wybuchowe czy broń. Rzeczy bardzo ciężkie. Gdzieś to wszystko trzeba było ukryć. W Milanówku powstał więc magazyn, który funkcjonował aż do jego dekonspiracji w sierpniu 1944 roku.
Zacznijmy od początku. Skąd było wiadomo, że będzie zrzut? Jak się przygotowaliście do jego podjęcia?
Codziennie, od świtu do wieczora, a nawet w nocy, wyznaczeni ludzie z AK mieli obowiązek słuchania transmisji radiowych z Londynu. Informacja o tym, że będzie zrzut, w którym miejscu i czy będą skakali ludzie, czy może otrzymamy sprzęt wojskowy, była szyfrowana między innymi z wykorzystaniem melodii ludowych. Jeśli o godzinie 22 Londyn nadawał „Krakowiaczek ci ja”, wiedzieliśmy, że na placówce X, tego i tego dnia będzie zrzut. To był impuls, po którym zaczynała działać Komenda Główna AK, a konkretnie oficerowie lotnictwa. To właśnie oni odpowiadali za współpracę lotniczą kraju z Zachodem.
Przygotowania zawsze rozpoczynały się od zabezpieczenia terenu. Ja najlepiej znałem placówkę Solnica, zorganizowaną w majątku Osowiec, koło Grodziska Mazowieckiego. Tam wylądowała między innymi kpt. Elżbieta Zawacka „Zo”.
W tym miejscu stał pałacyk, były też rozstawione posterunki. Stacjonujący w nich uzbrojeni żołnierze mieli reagować, gdyby ktoś niepowołany pojawił się w okolicy. Podczas akcji nie korzystaliśmy z łączności radiowej, gdyż Niemcy cały czas prowadzili nasłuchy, a my nie chcieliśmy się w tak banalny sposób zdekonspirować. Do komunikacji używaliśmy świateł. Pilot samolotu nadawał jeden sygnał, a ktoś ze zrzutowiska musiał w konkretny sposób odpowiedzieć. Dopiero wtedy zaczynała się operacja przejęcia czy to ładunku, czy ludzi.
Liberator. Na pokładach tych maszyn przewożono do Polski cichociemnych i transportowano towary w zasobnikach.
Czy ten system się sprawdzał?
Pierwsze zrzuty, pierwsze próby lotniczego kontaktu Zachodu z krajem były nieudane. Przede wszystkim odbywały się w terenie niezabezpieczonym, bez ekipy asekurującej i sygnalizacji. Totalnie na dziko! To wszystko przynosiło straty, zarówno materialne, jak i ludzkie. Jednak na podstawie tych doświadczeń opracowano cały mechanizm odbioru. Jeśli na przykład samolot nadawał sygnał, a ziemia nie odpowiadała, albo odpowiadała nieprawidłowo, to pilot miał obowiązek zawrócić. Nic nie zrzucano, nikt nie skakał. Po pięciu godzinach w powietrzu cała ekipa kolejne pięć leciała do Wielkiej Brytanii.
Jednak wiele zrzutów było udanych. Jakie wówczas obowiązywały procedury?
Zrzucony ładunek trzeba było przede wszystkim odebrać, a później przetransportować do magazynu. A nie było to łatwe, bo mówimy o kilkusetkilogramowych pakunkach, a samochodów wówczas nie mieliśmy. Pomagali nam mieszkańcy okolicznych wsi. Użyczali nam furmanek, a nawet sami nimi powozili. Swoją drogą to byli bohaterowie, gdyż doskonale wiedzieli, że wiozą „śmierdzący” towar, a mimo to nam pomagali.
A co to był za towar?
Nigdy nie byłem przy rozładowywaniu tych zasobników, ale widziałem, co trafiało do naszego magazynu. A po zrzutach pojawiały się w nim rozmaite rzeczy, głównie broń – pistolety maszynowe i broń ręczna, a także materiały minerskie i wybuchowe.
Czy któraś z akcji jakoś szczególnie utkwiła Panu w pamięci?
Pamiętam akcję z 18 na 19 listopada. Przydzielono mi wówczas niemiecki pistolet maszynowy, tzw. szmajser, i zapasowy magazynek. Tak na wszelki wypadek. I ten magazynek bardzo komplikował sytuację, bo nie miałem gdzie go schować. Nie zabrałem ze sobą żadnego plecaka, dlatego też wsadziłem go za pas. Kiedy czekaliśmy na zrzut, zorientowałem się, że magazynek znikł! Musiał mi gdzieś wypaść. Przypominam, że wszystko działo się w nocy, w kompletnej ciemności. Szukałem go po omacku na czworakach, już zaczynałem godzić się z myślą, że nie odzyskam zguby. I nagle go znalazłem!
Jednak nie dlatego pamiętam tę noc. Wcześniej dwa razy przygotowywaliśmy akcje odbioru, a do zrzutu nie dochodziło. Myśleliśmy więc, że tym razem będzie podobnie. Myliliśmy się jednak. Za moment przejmowaliśmy zarówno sprzęt, jak i ludzi. To byli właśnie cichociemni. Obecnie przypominani bohaterowie walki okupacyjnej.
Jak wyglądało to spotkanie?
Ludzie, którzy skakali, byli tak ubrani, by wyglądać jak obywatele Generalnego Gubernatorstwa. Ale na sam skok zakładali specjalne kombinezony i czapki z gumowymi zabezpieczeniami czaszki. Po wylądowaniu mieli obowiązek to wszystko zlikwidować, aby nie zostawiać śladów. Często zakopywali to własnoręcznie, lecz tym razem było inaczej. Dali nam te spadochrony, kombinezony i polecili: „zakopać!”. To było jedyne, co od nich usłyszałem.
Zakopaliście?
Nawet nam do głowy nie przyszło, aby tę zmarzniętą ziemię kopać! Każdy zabrał jakiś element, zwinął jak tobołek i zabrał do domu. Mnie wówczas wpadł w ręce jeden z kombinezonów. Drugi trafił do mojego kolegi Brodowicza, a dziś już nieżyjący Stanisław Markowski dostał czapkę należącą do kompletu. W Milanówku znalazły się więc dwa kombinezony i czapka. Nawet sobie zdjęcia później robiliśmy w tych naszych zdobyczach. Czapka przeleżała wiele lat za szafą, ale nie wiem, co się stało z kombinezonem mojego kolegi. A ja, ponieważ stałem się szczęśliwym posiadaczem motocykla, zacząłem nim jeździć w tym kombinezonie.
Ryszard Witkowski na motocyklu w kombinezonie cichociemnego.
Nie bał się Pan? Przecież to był bardzo charakterystyczny strój!
Nie zdawałem sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Jak się ma 18 czy 20 lat, to myśli się zupełnie inaczej. Albo się nie myśli. Kombinezon miał na jednej nogawce kieszeń w kształcie kabury pistoletu… Mnie to nie przeszkadzało, a nikomu w oczy się nie rzuciło. Aż do momentu, w którym spotkałem znajomego oficera. To już był rok 1956, w związku z tym jeździłem w tym kombinezonie dobre kilka lat. On mówi: „Słuchaj, co to takiego, co to za kombinezon”. Opowiedziałem mu, co i jak, a on: „Przecież to trzeba do muzeum oddać!” I rzeczywiście tak zrobiłem. Ale przypomniałem sobie, że za szafą Stasia Markowskiego leży ta czapka. Zasugerowałem, że powinien ją oddać. Na co Stasio: „Oczywiście, a po cholerę mi ona?” I dołożyliśmy tę czapkę do kombinezonu. Komplet można dziś obejrzeć w Muzeum Wojska Polskiego. Jest tylko taka mała różnica: mój kombinezon jest wypłowiały, zniszczony, bo go używałem, a ta czapka, która wiele lat leżała za szafą, wygląda jak nowa.
Wróćmy do zrzutów. Cichociemni wylądowali. Co się działo później?
W każdą akcję było zaangażowanych kilkadziesiąt osób. Każdy miał przydzielone konkretne zadanie. Skoczków błyskawicznie przechwytywał oficer z Komendy Głównej i transportował ich, zwykle koleją, do Warszawy. Tam zajmowały się nimi tzw. ciotki. To one przygotowywały cichociemnych do życia w stolicy. Było to konieczne, gdyż ci ludzie przez parę lat nie widzieli Warszawy, a ta podczas okupacji zmieniła się ogromnie.
Mówiliście swoim bliskim o tym, czym się zajmujecie?
Nie. Zasadą było trzymanie języka za zębami. Jeśli człowiek wpadł i był poddany torturom, to był gotów wyśpiewać wszystko, co wie. Dlatego lepiej było nie wiedzieć. Zdarzało się jednak „cwaniaczenie” i były tego konsekwencje.
Ktoś wsypał kolegów?
Chodzi mi o magazyn, w którym przechowywaliśmy towar z Zachodu. To było doskonale zakonspirowane miejsce – na obrzeżach Milanówka, niewykończony budynek w lesie, a w zasadzie dom kpr. Tomasza Pondra ps. Tomek. Mieścił się przy ulicy Mały Chrzanów, dziś Wojska Polskiego. Jego gospodarzem i głównym magazynierem był przedwojenny sierżant Dionizy Rybiński, ps. „Betka”, a pomagali mu żołnierze miejscowej AK. Między innymi ja. W magazynie ćwiczyliśmy obsługę broni, to tam pierwszy raz w życiu zobaczyłem pepeszę. Gdy wybuchło powstanie warszawskie, „Betka” wysłał z meldunkiem do Piotrkowa Trybunalskiego swojego kuzyna pseudonim „Lipa”, który miał wtedy chyba z 18 lat. Jechał pociągiem i wpadł w ręce niemieckiego patrolu żandarmów, którzy go przeszukali i znaleźli przy nim pistolet. A on nie miał prawa wyruszyć jako kurier z meldunkiem z bronią! Ale mając wujka magazyniera i dostęp do magazynu, w którym leżały całe półki broni, nie mógł sobie odmówić, by zabrać pistolet. Niemcy nie potrzebowali więcej dowodów. Dali mu tak w skórę, że wyśpiewał wszystko: adres magazynu, nazwiska ludzi. Konsekwencje odczuliśmy 10 sierpnia 1944 roku. Wtedy eksplozja postawiła cały Milanówek na nogi!
Budynek magazynu, który znajdował się w Milanówku, po wysadzeniu. Przed wysadzeniem magazynu Niemcy rozstrzelali całą ekipę, która w nim pracowała.
Niemcy wysadzili magazyn?
Tak, ale najpierw rozstrzelano całą ekipę, która w nim pracowała. Ocalono tylko głównego magazyniera, który był przecież doskonałym źródłem informacji. Później spalili ten domek, razem z ciałami zamordowanych. Pojechałem tam na rowerze i wszystko sfotografowałem – ruiny magazynu, spalone ciała moich kolegów. Te zdjęcia są teraz w Muzeum Powstania Warszawskiego.
Niemcy nie domyślali się wcześniej, że w Milanówku dzieją się tak ważne rzeczy?
Domyślali się, ale nie mieli dowodów. Informacje gromadzili przede wszystkim dzięki konfidentom, którzy działali w konspiracji. Często byli to bliscy żołnierzy. Nawet jeśli nie zdobywali informacji za ich pośrednictwem, to czerpali je z otoczenia. Musieli na przykład odnotować, że w okolicach pojawiły się zielone sznurowadła. Dla każdego było oczywiste, że są zrobione z linek od spadochronu.
A samoloty, z których skakali cichociemni? Nie widzieli ich?
Niemcy kontrolowali przestrzeń powietrzną za pomocą radarów, ale te wykrywały tylko samoloty lecące wysoko. A maszyny, zarówno Halifaxy, jak i Liberatory, które miały na pokładzie cichociemnych czy towar w zasobnikach, leciały bardzo nisko. Radary ich nie widziały. Samoloty były dla nich widoczne, tylko gdy przelatywały nad Tatrami. Dlatego też Niemcy na pewno mieli świadomość, że wlatują one do kraju, ale najwyraźniej nie wiedzieli, dokąd lecą.
Zrzuty, cichociemni, konspiracja, ciągłe niebezpieczeństwo... Mieliście świadomość, że bierzecie udział w tak ważnych operacjach?
Szczerze mówiąc, nie. Młody człowiek to ma jak koń, klapki na oczach i wąskie pole widzenia. Wielu spraw nie dostrzega, nie widzi szerszego kontekstu, nie mieliśmy więc świadomości dramatu, w którym uczestniczymy i żyjemy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że te nasze nocne wycieczki do lasu to nie zabawa, lecz bardzo poważne sprawy. To dopiero dociera później. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Wtedy cóż, jak mówiłem, byłem smarkaczem. Poza tym działo się wiele zabawnych rzeczy. Opowiem wam. To było w czasie jednej z nocy, które spędzaliśmy na zrzutowisku. Było bardzo zimno, a my w pełnej gotowości. Żeby się rozgrzać, podskakiwaliśmy, robiliśmy przysiady. Ja miałem ze sobą szmajsera, którego powiesiłem sobie na szyi, aby było mi wygodniej. Jeden z kolegów – Jan Kościuk, pseudonim „Zając”, miał przydzielonego stena. Była dosyć prymitywna broń, w dodatku nie miała paska do mocowania. Dlatego też Jan skonstruował sobie uchwyt ze sznurka. Kiedy zaczął podskakiwać, ten sznurek się urwał. Pistolet spadł na ziemię, zamek się odbezpieczył, załadował komorę i strzelił. Bach! Zamarliśmy. Nikt nie wiedział, co się stało. Oblał nas zimny pot. Aż nagle ktoś krzyczy: „Spokojnie! „Zając” się w dupę postrzelił!”. Poszkodowany został odwieziony furmanką do wsi, gdzie zoperował go lekarz. Oczywiście u siebie w domu, o szpitalu, ze względów bezpieczeństwa, nie mogło być mowy. Wszystko skończyło się dobrze, ta historia więc bawiła nas jeszcze długo. A samolot, na który czekaliśmy, i tak nie przyleciał.
Po wojnie różnie układały się losy żołnierzy AK. Cichociemni po angielskim szkoleniu byli traktowani jak szpiedzy. Czy spotkał się Pan z reperkusjami związanymi ze swoją działalnością?
Mimo tego, że ja i moi rówieśnicy byliśmy podczas tych akcji tylko pionkami, to mnie komuniści też dopadli. Do 1948 roku nie odczuwałem jakiś aktów wrogości, były nawet organizacje uczestników walki zbrojnej. Nikt nie ukrywał, że jest członkiem takich grup. Ale w 1948 roku nastąpiła stalinizacja kraju, ten najczarniejszy okres PRL. Już w lutym następnego roku wylądowałem w powiatowym Urzędzie Bezpieczeństwa w Grodzisku Mazowieckim, zresztą w jego piwnicach siedziało całe milanowskie AK. Spędziłem tam sześć tygodni. Ale ani mnie, ani moich kolegów nikt nie uderzył, nikt nie torturował. Za to przesłuchiwano mnie z dziesięć razy. Każde z nich zaczynało się od napisania życiorysu. A potem przesłuchujący porównywali je z poprzednimi – kto, w którym miejscu się pomylił, może coś dodał, a może pominął i dlaczego? Na zakończenie odsiadki dostałem, inni prawdopodobnie też, tzw. propozycje nie do odrzucenia – zakaz rozmów o AK. Ja nie podpisałem. Powiedziałem, że przyzwyczaiłem się do tej piwnicy. „No to, żebyście tego nie żałowali”, usłyszałem. Parę miesięcy później wywalili mnie z aeroklubu, z pracy w Instytucie Lotnictwie – UB uniemożliwiło mi funkcjonowanie w moim środowisku.
Wywiad z Ryszardem Witkowskim przeprowadzony po latach w celi więzienia Urzędu Bezpieczeństwa w Grodzisku Mazowieckim, w której pan Ryszard spędził 6 tygodni.
Po wojnie został pan lotnikiem?
Tak. Skończyłem studia lotnicze. Ale nie pozwolono mi pracować w branży, na której się znałem. Sytuacja zmieniła się dopiero po śmierci Stalina, gdy nastąpiła odwilż. Ważnym elementem zimnej wojny, która się wówczas toczyła, było między innymi zbrojenie bloku wschodniego. To był priorytet. W Polsce uruchomiono produkcję myśliwców odrzutowych, zaczęto też szukać inżynierów lotnictwa. Ja po pięciu latach tego wygnania wróciłem do lotnictwa i załapałem się do pracy w dopiero powstającej dziedzinie – technice śmigłowcowej. Zajmowałem się tym do emerytury.
Jeden z cichociemnych, Aleksander Tarnawski, uważa, że rolę skoczków z Wielkiej Brytanii się przecenia. Czy Pan jest tego samego zdania?
Pan Aleksander, którego bardzo cenię, jest nazbyt skromny. Nie zgadzam się z nim. Cichociemni mieli ogromne znaczenie dla Armii Krajowej. Musimy pamiętać, że kiedy skończyła się kampania wrześniowa, większość kadry oficerskiej znalazła się na Zachodzie albo trafiła w ręce Sowietów. W kraju nie było prawie doświadczonych, znających się na rzeczy żołnierzy, instruktorów. Cichociemni to byli ludzie, których tak bardzo wówczas brakowało! To byli żołnierze wykształceni, specjaliści od dywersji, łączności, materiałów wybuchowych. To jaką rolę odgrywali, najlepiej świadczą postacie – mjr. Jana Piwnika, „Ponurego”, który przeprowadził akcję uwolnienia polskich oficerów AK z więzienia w Pińsku, albo Stanisława Jankowskiego, „Agatona”, który był adiutantem generała Tadeusza Bora-Komorowskiego, oraz najlepszym specjalistą od wytwarzania fałszywych dokumentów. Niemcy bez trudu się na nie nabierali. Takich umiejętności w kraju nie miał nikt! I to była ta wartość cichociemnych! W Polsce Armia Krajowa mogła liczyć na takich smarkaczy jak ja, którzy owszem, potrafili nauczyć się dobrze strzelać, ale nic poza tym. Cichociemni to była inna liga.
autor zdjęć: Michał Niwicz, arch. prywatne Ryszarda Witkowskiego
komentarze