Rano 13 grudnia 1981 roku wydano nam broń i ostrą amunicję. Kiedy dowiedziałem się o stanie wojennym, oddałem legitymację partyjną. Pozbawiono mnie funkcji, zakazano wychodzić z koszar i obciążono dyżurami. Baliśmy się, że użyją nas przeciwko opozycji – mówi historyk prof. Jerzy Maroń. 35 lat temu jako żołnierz 1 Pułku Chemicznego odbywał obowiązkowe szkolenie.
Gdzie Pan był 13 grudnia 1981 roku?
Prof. Jerzy Maroń: W 1 Pułku Chemicznym w Zgorzelcu, gdzie zostałem wcielony na tak zwaną praktykę. Po skończeniu studiów historycznych na Uniwersytecie Wrocławskim pracowałem przez krótki czas jako monter przy taśmie w zakładach Polar. W maju 1981 roku dostałem powołanie do wojska. W Wojskowej Komendzie Uzupełnień obiecywali, że wyjdziemy w grudniu, tymczasem byłem w armii prawie rok. Najpierw na trzy miesiące trafiłem do centrum szkolenia w Łodzi, potem dostaliśmy przydziały do jednostek. Ja zostałem skierowany do Zgorzelca jako starszy kapral podchorąży. Pełniłem obowiązki zastępcy dowódcy kompanii do spraw politycznych.
Skąd ta funkcja?
Na studiach, chyba w 1979 roku, zgłosiłem się jako kandydat do partii. Ponieważ nie złożyłem wniosku o członkostwo, zostałem tuż przed zakończeniem studiów z automatu wpisany w poczet członków PZPR. Władze partyjne taki mechanizm zastosowały wobec wszystkich studentów kandydatów.
Gdy trafił Pan do wojska czuliście już wtedy, że w kraju coś się szykuje?
Tak. W październiku 1981 roku żołnierzom najstarszego poboru przedłużono dwuletnią służbę zasadniczą. Chodziło o to, aby zatrzymać w armii najlepiej wyszkolonych. Poza tym tydzień przed wprowadzeniem stanu wojennego wszystkim w pułku cofnięto przepustki, wezwano też wszystkich żołnierzy do jednostki, zabronione było wychodzenie do miasta. Ostatni raz byłem poza murami pułku w poniedziałek 7 grudnia. Potem nie mogłem wyjść aż do połowy kwietnia 1982 roku, kiedy wreszcie dostałem dwudniowy urlop, żeby pojechać do domu. Oficjalnie tłumaczono nam, że mamy pozostać w jednostce, ponieważ będziemy potrzebni do odśnieżania pobliskiego węzła kolejowego. Nikt w to jednak nie wierzył.
Jak wyglądał 13 grudnia w koszarach?
Rano żołnierzom pełniącym służbę wydano długą broń i ostrą amunicję, podchorążowie rezerwy dostali pistolety. Wzmocniono też wszystkie patrole na terenie jednostki. Około 9.00 dowiedziałem się, że w całym kraju wprowadzono stan wojenny. Postanowiłem od razu wystąpić z partii i szefowi sztabu naszego batalionu oddałem legitymację partyjną.
Były jakieś konsekwencje?
Natychmiast pozbawiono mnie funkcji zastępcy dowódcy kompanii. Po kilku dniach wezwał mnie zastępca dowódcy do spraw politycznych i oświadczył, że władze partyjne w pułku wnioskują o zdegradowanie mnie, pozbawienie tytułu podchorążego i przeniesienie z kilkumiesięcznego szkolenia do służby zasadniczej. To oznaczałoby obowiązek pozostania w armii przez dwa lata. Ostateczną decyzję miał jednak podjąć dowódca pułku ppłk Jan Zydroń. Oficer wezwał mnie tuż przed sylwestrem. Poinformował, że moje wystąpienie z partii nie jest co prawda wykroczeniem przeciwko regulaminowi, ale mimo to zostanę przeniesiony do innego batalionu i obejmę niższe stanowisko dowódcy drużyny. Dopiero po latach koledzy mi powiedzieli, że tak naprawdę rozkaz pułkownika brzmiał „przenieść i zamęczyć służbą”. I faktycznie od tego czasu aż 71 razy pełniłem całodobowe służby podoficera dyżurnego jedynie z 24-godzinną przerwą na odpoczynek. Poza tym w opinii specjalnej i w meldunku Zarządu Politycznego Śląskiego Okręgu Wojskowego napisano o mnie, że wystąpiłem przeciwko stanowi wojennemu w Polsce i za to zostałem z partii wykluczony. Jednak degradacji uniknąłem, może uratowała mnie przed nią odznaka wzorowego podchorążego, którą nosiłem.
Jak na Pana decyzję reagowali koledzy z jednostki?
Podchorążowie rezerwy, a było nas ośmiu, pozytywnie oceniali mój krok. Kilku chorążych przyszło wyrazić słowa poparcia, oficerowie woleli nie komentować, podobnie jak żołnierze służby zasadniczej. Ci, którzy jeszcze kilka dni temu narzekali, że muszą dłużej zostać w wojsku, po wybuchu stanu wojennego przestraszyli się i spotulnieli. My wtedy nie wiedzieliśmy przecież, jakie zasady kodeksu wojennego i jakie kary będą teraz obowiązywać w armii.
A Pan się nie bał?
Rodziny nie miałem, dobrej pracy, którą mogłem stracić, też nie. Zresztą trochę orientowałem się już w mentalności wojskowych politruków. Wiedziałem, że degradacja i wyrzucenie mnie z wojska nie przyniosłoby też chwały moim przełożonym. Bo skoro sprawiam takie kłopoty, to widać oni źle mną dowodzili i też mogą zostać ukarani.
Nastroje w pułku na początku 1982 roku chyba nie były najlepsze?
Najgorsza była niepewność. Kiedy wreszcie wyjdziemy? Ile będzie trwać służba? Baliśmy się, że zostaniemy użyci przeciwko opozycji. Na szczęście do tego nie doszło. Zresztą koledzy, którzy chodzili w Zgorzelcu na patrole, spotykali się z życzliwą reakcją mieszkańców, nawet byli częstowani gorącą herbatą z termosów. W końcu wiosną sytuacja się unormowała i 30 kwietnia wypuścili mnie do cywila.
Takich żołnierzy – przeciwników stanu wojennego było w armii więcej?
Trudno powiedzieć. Nie znam danych, nie ma też chyba badań na ten temat. Wiem, że na 45 tysięcy żołnierzy w Śląskim Okręgu Wojskowym, po wybuchu stanu wojennego tylko czterech wykluczono z partii: dwóch oficerów, podoficera i mnie. W ich przypadku powodem były opozycyjne ulotki, które znaleziono u nich w domach. Na pewno jednak żołnierzy, którzy nie zgadzali się z decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego było więcej. Warto, aby jakiś historyk zajął się tą tematyką, sięgnął do wojskowych archiwów, do meldunków o nastrojach, wyników badań socjologicznych i psychologicznych w armii. Wciąż bowiem mało wiemy o ofiarach stanu wojennego wśród żołnierzy, o tych, których za poglądy dotknęła surowsza kara niż mnie – byli wyrzucani z wojska, szykanowani i więzieni.
Prof. Jerzy Maroń jest historykiem, pracownikiem Zakładu Historii Polski i Powszechnej XVI-XVIII wieku Uniwersytetu Wrocławskiego. Zajmuje się historią wojskowości od średniowiecza po XX wiek.
autor zdjęć: Anna Dąbrowska, arch. prywatne
komentarze