W tymczasowej bazie amerykańskich dragonów przejeżdżających przez Polskę do krajów bałtyckich, stoją rzędy Strykerów. Każdy pojazd jest przypisany do miejsca i konkretnej grupy. Na początku kolumny ustawiono tabliczki z nazwami pododdziałów: „Rzeźnicy”, „Blade Konie”, „Wyjęci spod Prawa” – opisuje „Dragoon Ride” Michał Zieliński w korespondencji z trasy.
Kapitan Rick Blackham, dowódca kompanii ciężkiego wsparcia 4 Skrzydła 2 Pułku Kawalerii US Army, pomimo złej pogody i zmęczenia spędza popołudnie ze swoimi żołnierzami. Z satysfakcją przygląda się, jak krzątają się pośród swoich pojazdów Stryker, dokonują drobnych napraw, szykują do snu. Podchodzi do nich z respektem i ze szczerym zainteresowaniem, co spotyka się z wzajemnością. Żołnierze stoją za nim murem. Gdyby doszło do wojny, kompania kapitana Blackhama dysponowałaby nie tylko siłą ognia zdolną do niszczenia wrogich czołgów, lecz również niosłaby odsiecz kawalerzystom w potrzebie. Byłaby kawalerią dla kawalerii. – Ciężko rozpatrywać takie rzeczy, to czysta teoria, ale w czasie wojny czas naszej reakcji oraz prędkość przemieszczania się na pewno byłyby inne. Z jednej strony podejmowane wtedy kroki są bardziej ostrożne, z drugiej – od naszej prędkości zależy powodzenie operacji – mówi kapitan Blackham, jakby odpowiadając na formowane od czasu do czasu zarzuty o zbyt wolne tempo przejazdu wojsk amerykańskich przez nasze terytorium.
„Dragoon Ride 2016” to bowiem manifestacja amerykańskich wojsk, które chcą zaznaczyć swoją obecność na wschodniej flance NATO. Ale przede wszystkim jest to skomplikowana operacja, która w warunkach pokoju wymaga wielu miesięcy przygotowań i znacznie większej precyzji niż podczas otwartego konfliktu. – Zaplanowanie „Dragoon Ride 2016” zajęło nam prawie pół roku. Czas ten wynika przede wszystkim z zasad, których musimy się trzymać w okresie pokoju. Planując operację tego typu, chcemy przeanalizować nawet najmniejsze detale, które mogą wpłynąć na jej powodzenie – podkreśla major Neil Pentilla, oficer prasowy 2 Pułku Kawalerii, a trudność „Dragoon Ride” nie polega na fizycznym pokonaniu przez kolumnę pancerną ponad 2 tys. km.
Nie zważając na inne czynniki, operację taką można wykonać od dwóch do trzech dni. Prawdziwym wyzwaniem są elementy logistyczne, na przykład współpraca z żandarmerią wojskową, organizacja baz noclegowych, czy wreszcie przejazd konwoju w taki sposób, by powodował jak najmniejsze utrudnienia w ruchu drogowym. – Jesteśmy w stałym kontakcie z ambasadami oraz agencjami rządowymi różnych szczebli. Dotyczy to wszystkich siedmiu państw członkowskich NATO, przez które przejeżdża konwój. Dotychczasowe wyniki to przede wszystkim efekt systematycznej pracy w ramach operacji „Atlantic Resolve North”. Możemy natychmiastowo odpowiedzieć na wezwanie NATO i dzięki wypracowanym schematom w razie kryzysu błyskawicznie przemieszczać się w obrębie jego państw – dodaje major Pentilla.
Task Force Hell i Task Force Sabie
2 Pułk Kawalerii, jako element amerykańskiej 7 Armii (USAREUR), stacjonuje na stałe w garnizonie Rose Barracks w niemieckiej miejscowości Vilseck. W razie zagrożenia na wschodniej flance to właśnie on będzie stanowił trzon rozpoznania w operacjach prowadzonych przez NATO. Z tego względu dla Sojuszu istotne jest, by kawalerzyści świetnie znali teren prowadzenia ewentualnych operacji i byli przygotowani na każdą ewentualność.
Tegoroczny, drugi w historii „Rajd dragonów” jest wyjątkowy – to test mający wykazać elastyczność dowództwa i żołnierzy amerykańskiego 2 Pułku, którzy podczas masowego przemieszczania wojsk muszą jednocześnie wykonać wiele innych działań. Główny plan zakłada przejazd dragonów z Vilseck do bazy wojskowej Tapa w Estonii. Konwój liczący 400 pojazdów i 1200 żołnierzy został podzielony na dwie grupy: Task Force Hell i Task Force Sabie, które nie tylko pokonują wyznaczone im trasy, lecz w drodze mają też wykonywać zadania podczas odbywających się równolegle ćwiczeń, takich jak „Anakonda’16” czy „Swift Response”. A po dotarciu do celu, w Estonii, biorą również udział w manewrach „Saber Strike’16”, sprawdzających gotowość NATO do obrony państw bałtyckich.
W kompanii Blackhama są m.in. Strykery w wersji M1128 Mobile Gun System. Każdy z nich został wyposażony w działo kalibru 105 mm, które z łatwością radzi sobie z pancerzami większości współczesnych czołgów. Ich skuteczność nie zależy jednak wyłącznie od celności wystrzelonych pocisków. Kapitan podkreśla, że podczas działań bojowych musi zgrywać wiele czynników, a najważniejszym z nich jest komunikacja. Zarówno pomiędzy nim i jego żołnierzami, jak i na szczeblu dowodzenia. Najprawdopodobniej to nie Strykery, a właśnie ona pierwsza stałaby się celem wrogiego ataku. – W armii wiemy najlepiej, że zwrot wydarzeń może być bardzo gwałtowny, ale musimy być na tyle elastyczni, aby podołać każdej sytuacji. Bez sprawnej komunikacji zarówno pod względem technicznym, jak i interpersonalnym, jest to niemożliwe. Ten aspekt również ćwiczymy podczas „Dragoon Ride” – zaznacza kapitan Blackham.
„Rzeźnicy”, „Blade Konie”, „Wyjęci spod Prawa”
W tymczasowej bazie stoją rzędy Strykerów. Każdy z nich jest przypisany do swojego miejsca i konkretnej grupy. Na początku kolumny ustawiono tabliczki z kodowymi nazwami pododdziałów: „Rzeźnicy”, „Blade Konie”, „Wyjęci spod Prawa”. Każdy Stryker ma również swoją własną nazwę. Kiedy kierowca jednego z nich otwiera właz, na klapie widać zarys namalowanego sprejem Pokemona, który przybrał postawę gotową do walki. To opancerzony Squirtle.
Na papierze, w statystykach, liczba 400 Strykerów może nie robić wrażenia, lecz kiedy patrzy się na te pojazdy zgrupowane w jednym miejscu, to prawie czuć ogromną siłę ich ognia. Zwłaszcza w zestawieniu z żołnierzami, którzy po dotarciu na miejsce z uśmiechniętych chłopaków witających się z cywilną ludnością mijanych miast, przeistaczają się w wojowników. Z wnętrza swoich pojazdów wyciągają karabinki M4, rozkładają je, czyszczą. Gdzieniegdzie, przy masywnych oponach, leżą karabiny maszynowe M249 SAW.
Przygląda im się sierżant major Douglas Merritt z 4 Skrzydła 2 Pułku. Ten postawny, budzący respekt mężczyzna, w imieniu dowódcy trzyma pieczę nad swoim odziałem. Mają być stale przygotowani na wszelkie zdarzenia, niezależnie od szczebla.
Dlatego Merritt pilnuje wszystkiego, co wiąże się z zarządzaniem personelem, od sprawnego przemieszczania, po ubiór zgodny z regulaminem. Mogłoby się wydawać, że brak rękawic czy okularów ochronnych to drobiazg, a cierpliwe napominanie sierżanta majora jest po prostu natarczywe, jednak to właśnie od takich drobiazgów często zależy przebieg rajdu. Scenariusz, w którym w wyniku wypadku kluczowa dla grupy osoba traci wzrok i spowalnia dalszy przejazd, jest bardziej niż prawdopodobny. – Zawsze należy oczekiwać niespodziewanego, zwłaszcza podczas tak wieloaspektowych operacji. Zdarzyć się może wszystko, od załamania pogody, poprzez awarię ciężkiego pojazdu, po sytuacje wymagające interwencji medyków – mówi sierżant major. – Jesteśmy więc przygotowani na każdą ewentualność i skoncentrowani na tym, żeby nic nie przeszkodziło nam w wykonaniu misji. Na przykład w sytuacjach awaryjnych samodzielnie możemy zapewnić opiekę medyczną oraz transport rannego do Niemiec lub Stanów Zjednoczonych. Podobnie w nagłych sprawach osobistych. Moim głównym zadaniem jest jednak zapobieganie takim sytuacjom – wyjaśnia.
W żołnierskich wypowiedziach pada sporo górnolotnych słów o wierze w misję i o zaufaniu do dowódców. Po kilku dniach spędzonych w 2 Pułku ten patos przestaje jednak budzić wątpliwości. Dragoni zaczynają się utożsamiać z mieszkańcami Europy i jej obrona jest dla nich oczywistym zadaniem. – Obecność NATO we wschodniej Europie to nie nowość. Ćwiczymy tutaj od kilku lat. Europa nie jest dla nas kolejną lokalizacją, to nasz dom – podkreśla major Neil Pentilla.
autor zdjęć: Michał Zieliński
komentarze