Porównanie służby w lotnictwie zwalczania okrętów podwodnych do służby w lotnictwie ratowniczym to jakby zestawić szachy z boksem. Zupełnie różne dyscypliny, a jednak każda wymaga fachowej wiedzy i serca – mówi kpt. pil. Dariusz Sionkowski. Tak jak dwóch innych pilotów morskich, świętował niedawno rekordową liczbę godzin spędzonych za sterami maszyny.
– Od kiedy tylko pamiętam, zamierzałem zostać pilotem morskim – mówi kpt. pil. Arkadiusz Kaczmarek, który zasiada za sterami ratowniczej Anakondy. – Dorastałem w Darłówku, mój ojciec był tam inżynierem latającym w załodze śmigłowca, a ja cały czas się kręciłem wokół jednostki. Kiedy przyszła więc pora na studia, wybór wydawał się oczywisty: Dęblin – wspomina oficer. W Szkole Orląt nie było kierunku związanego ze śmigłowcami, dlatego też pierwsze szlify zdobywał w kabinie samolotów TS-11 Iskra i Zlin-42. – Trochę mnie kusiło, żeby pójść w tę stronę, ale w Gdyni, gdzie bardzo chciałem służyć, nie było wolnych etatów w załodze odrzutowca MiG-21. I tak wróciłem do starej pasji, czyli śmigłowców – opowiada. W 1993 roku, jako młody porucznik trafił do 18 Eskadry Lotnictwa Ratowniczo-Łącznikowego. Potem pilotował m.in. śmigłowce transportowe, by w końcu zostać dowódcą załogi ratowniczej Anakondy. Od 16 lat pełni dyżury w krajowym systemie ratownictwa morskiego i lotniczego. Przez ten czas, jak przyznaje, przeżył naprawdę wiele. – Najbardziej utkwiła mi w pamięci jednak nocna akcja z ubiegłego roku – podkreśla kpt. pil. Kaczmarek. – O wpół do trzeciej polecieliśmy na pomoc polskiemu jachtowi. Jeden z członków jego załogi miał wypadek, który zakończył się obcięciem palców – wspomina. Stan morza, jak mówi, wynosił wówczas pięć w dziesięciostopniowej skali Douglasa, łódź kołysała się bardzo mocno, śmigłowcowi trudno było stanąć nad nią w zawisie. – Załoga jachtu zdecydowała się więc wsadzić poszkodowanego do tratwy i zrzucić ją na wodę. Z pokładu zaczął do niej schodzić nasz ratownik. I kiedy już dotykał tratwy nogami, ta zerwała się z uwięzi – opowiada kpt. pil. Kaczmarek. – Na szczęście ratownik zdołał podjąć rannego, a my wciągnęliśmy ich na pokład. Wszystko skończyło się szczęśliwie – dodaje.
W sumie przez ponad 20 lat służby kpt. pil. Kaczmarek za sterami różnego typu śmigłowców i samolotów spędził 3 tys. godzin. Ten „pułap” przekroczył w połowie kwietnia.
Mniej więcej w tym samym czasie swój jubileusz świętował kpt. pil. Dariusz Sionkowski. Z lotnictwem morskim i bazą w Darłowie jest związany od blisko 30 lat, a w fotelu pilota spędził już ponad 2,5 tys. godzin. Karierę rozpoczynał jeszcze w latach osiemdziesiątych, od ZOP, czyli lotnictwa wyspecjalizowanego w zwalczaniu okrętów podwodnych. – Byłem wówczas drugim pilotem w załodze śmigłowca Mi-14PŁ – wspomina kpt. pil. Sionkowski. – Obowiązki na tym stanowisku różniły się jednak trochę od tych, które drugi pilot ZOP-u ma dziś. W tamtym czasie to właśnie my wraz z nawigatorami zajmowaliśmy się określaniem parametrów ruchu celu, który śledził śmigłowiec – zaznacza. Wkrótce jednak przyszedł czas zmian. – Jak chyba każdy pilot, potrzebowałem nowych wyzwań, dlatego, trochę za namową mojego ówczesnego dowódcy, postanowiłem spróbować sił w ratownictwie – podkreśla kpt. pil. Sionkowski. Jako dowódca załogi śmigłowca Mi-14PŁ/R, spędził w powietrzu niezliczone godziny, niosąc pomoc poszkodowanym w wypadkach na morzu i biorąc udział w „Akcji Serce”. – Wiele z nich utkwiło mi w pamięci. Choćby ta, kiedy polecieliśmy, by podjąć starszego człowieka z łodzi wiosłowo-żaglowej klasy DZ – opowiada kpt. pil. Sionkowski. Jednostka zmierzała z Bornholmu do Kołobrzegu. Pogoda była kiepska i po mężczyznę, który źle się poczuł, nie mógł wyruszyć statek ratownictwa morskiego. – Maszty przeszkadzały nam tak mocno, że musieliśmy wykonać zawis na wysokości 40 m. W pewnym momencie nasz technik zaczął mi przekazywać, żebym trochę zmienił pozycję, a potem jeszcze raz i jeszcze… Pomyślałem sobie: co on mnie tak prowadza? Nie było jednak czasu, żeby zapytać, a i on nic nie mówił. Dopiero po powrocie do bazy wyjaśnił, że lina, którą opuściliśmy, przeszła pod kadłubem. Każdy gwałtowny manewr mógł po prostu przewrócić łódź. Gdyby tak się stało, przy tym stanie morza nie dalibyśmy rady powyciągać ludzi – mówi kpt. pil. Sionkowski. Tymczasem dalszy lot wcale nie był spokojniejszy. – W Kołobrzegu mieliśmy lądować na miejskim stadionie. Kiedy tam dotarliśmy, okazało się, że właśnie trwa mecz. Na szczęście pozostawaliśmy na łączach z pełniącym dyżur strażakiem, który zaproponował lądowanie przy komendzie Powiatowej Straży Pożarnej w Kołobrzegu. Jakoś z tego kłopotu wybrnęliśmy, ale jakby tego było mało, w drodze powrotnej do Darłowa wpadliśmy w potężny front burzowy i musieliśmy lądować na zapasowym lotnisku w Świdwinie. Ostatecznie w domach byliśmy dopiero późnym wieczorem – wspomina kpt. pil. Sionkowski. Wśród najciekawszych doświadczeń wymienia też te związane z misją w Afganistanie, gdzie jako pilot Mi-17 wziął udział w ponad stu akcjach bojowych. – Dla pilota marynarki wojennej to naprawdę wyjątkowe doświadczenie. Nie bardzo mogę mówić o szczegółach, ale czasami poziom adrenaliny podnosił się bardzo wysoko, choć nigdy nie znalazłem się pod ostrzałem – podkreśla pilot.
Pytany o porównanie lotnictwa ZOP i ratowniczego, odpowiada krótko: – To trochę tak, jakby zestawić szachy i boks. Dyscypliny kompletnie różne, ale każda wymaga fachowej wiedzy i serca.
Drogę w odwrotnym kierunku niż kapitan pokonał kmdr ppor. pil. Mirosław Makuch, zastępca dowódcy eskadry w Darłowskiej Grupie Lotniczej. Po rozpoczęciu służby miał epizod w lotnictwie ratowniczym, potem jednak na długie lata związał się z ZOP-em. Za sterami Mi-14PŁ spędził ponad 2 tys. godzin. Jubileusz przypadł w nocy z 24 na 25 kwietnia, kiedy to podczas szkolenia w wykonywaniu tzw. misji ASW (ang. Anti-Submarine Warfare) dowodził ugrupowaniem śmigłowców. – Załogi śmigłowców ratowniczych bardzo często działają w trudnych warunkach, zwykle w ich rękach jest ludzkie życie – mówi kmdr ppor. pil. Makuch. – Z kolei największa trudność w ZOP-ie, moim zdaniem, wiąże się z nocnymi lotami. Śmigłowce zawsze poruszają się w parze. Pilot drugiej z maszyn widzi tylko trzy lampki na ogonie tej, która leci przed nim. Ciemność rozświetlają też lampki zamontowane na wirnikach. Poza tym: czarna dziura. Gdzieniegdzie światła statków, w wodzie odbijają się gwiazdy… W takich warunkach błędnik szaleje – przyznaje. Do tego dochodzi jeszcze namierzanie przeciwnika. – Większość tego typu zadań wykonujemy na Bałtyku. A to akwen wyjątkowo trudny. Ma zmienne zasolenie, nierówne dno. Choć nie jest głęboki, okrętowi stosunkowo łatwo się w nim ukryć – podkreśla kmdr ppor. pil. Makuch.
Dlatego wielką rolę odgrywa doświadczenie. Kmdr ppor. pil. Makuch poszukiwał okrętów podwodnych na Morzu Bałtyckim, Morzu Północnym, brał udział w licznych międzynarodowych manewrach, choćby „Northern Coasts”, „Steadfast Jazz” czy „Baltops”. Reprezentował też Polskę podczas pokazów lotniczych w kraju i poza jego granicami.
Kapitanowie Kaczmarek i Sionkowski, a także kmdr ppor. Makuch należą do najbardziej doświadczonych specjalistów Brygady Lotnictwa Marynarki Wojennej. Przed nimi jeszcze wiele zadań. Jak sami jednak przyznają: nie będą latać w nieskończoność. – Dlatego tak ważne jest wyszkolenie następców – podkreśla kpt. pil. Sionkowski. – Mam poczucie, że w lotnictwie ratowniczym powoli już powinienem ustępować miejsca młodszym – podsumowuje.
autor zdjęć: st. chor. mar. Arkadiusz Dwulatek / Combat Camera DORSZ
komentarze