Latanie na północy Norwegii przypomina kluczenie w labiryncie. Prosto znad morza wlatuje się w góry, które wznoszą się na wysokość 1500 m. Dla pilota z Polski to rzadkie doświadczenie – opowiada kpt. pil. Janusz Grzybowski, pilot śmigłowca SH-2G i dowódca polskiego komponentu lotniczego, który wziął udział w „Cold Response” – ćwiczeniach NATO za kręgiem polarnym.
Co sprawia, że latanie na północy Norwegii przypomina poruszanie się w labiryncie?
Kpt. pil. Janusz Grzybowski: Fiordy, które wcinają się w głąb lądu na dużą odległość. Na północy Norwegii, gdzie ćwiczyliśmy, są one nieporównanie większe niż na południu. Miałem okazję je porównać, ponieważ po drodze do Tromso odbyliśmy loty w okolicach Bergen. Już podczas samego „Cold Response”, wykonując jedno z zadań, oddaliliśmy się od naszej fregaty o prawie 100 km, a końca fiordu nie było widać. Do tego dochodzi jeszcze wysokość okolicznych gór. Sięga ona 5 tys. stóp, czyli mniej więcej 1500 m. Trzeba przy tym pamiętać, że góry właściwie wyrastają z morza, czyli z poziomu zero. Tymczasem podczas ćwiczeń śmigłowce nie mogły wznosić się powyżej 2 tys. stóp. Nie mieliśmy możliwości, by przeskoczyć góry, więc kluczyliśmy między nimi. Za każdym zakrętem traciliśmy łączność, a okręt gubił nas z radaru. Sprawę komplikował dodatkowo fakt, że przez fiordy są przerzucone mosty oraz linie wysokiego napięcia, na które trzeba bardzo uważać. W takich warunkach należy zapomnieć o nowoczesnych przyrządach nawigacyjnych, a zdać się na mapę i własne oczy.
W ciągu niespełna dwóch tygodni mieliście okazję latać zarówno nad morzem, jak i w górach, a te zmiany były natychmiastowe. Dla pilota morskiego, który na co dzień służy nad Bałtykiem, to chyba rzadkie doświadczenie?
Pilotem SH-2G jestem od ponad dziesięciu lat. W tym czasie latałem nie tylko nad Bałtykiem, lecz też nad Morzem Czarnym i Śródziemnym, nad północną Afryką. W misji w Afganistanie zdobyłem doświadczenie w lataniu w górach. Ale rzeczywiście, rzadko zdarzają się miejsca tak zróżnicowane, jak północna Norwegia. Ich specyfika, zwłaszcza o tej porze roku, sprawia, że niezwykle trudno realizować tam zadania. Z jednej strony morze jest na tyle wzburzone, że nie ma mowy o lądowaniach na pokładach okrętów i startach z nich. Takie manewry mogliśmy wykonywać tylko wówczas, gdy okręt wszedł w obręb fiordu. Z drugiej strony, w samych fiordach wieją bardzo zmienne wiatry. Ich prędkość wynosi na przykład kilka węzłów, by po chwili skoczyć do 50. A jeśli w fiordzie ukryje się okręt podwodny, trudniej go odnaleźć niż na otwartym morzu. Tymczasem to właśnie jedno z głównych zadań śmigłowców SH-2G.
Ale podczas ćwiczenia wasze zadania zostały określone nieco inaczej. Śmigłowce były podporządkowane niemieckiej korwecie FGS „Magdeburg”, która miała za zadanie chronić zespół okrętów przed atakami małych jednostek nawodnych…
Tak. Startowaliśmy z fregaty ORP „Generał Tadeusz Kościuszko”, a w powietrzu realizowaliśmy zadania zlecone przez Niemców. Prowadziliśmy rozpoznanie na morzu i w strefie przybrzeżnej, przeszukiwaliśmy wyznaczone przez nich obszary, weryfikowaliśmy wskazania ich radaru. Przy linii brzegowej pełnej zatok i fiordów śmigłowiec to dla okrętu prawdziwy skarb. Duża jednostka nie wszędzie jest w stanie wpłynąć, a już na pewno rozpoznać teren tak szybko jak my.
Podczas „Cold Response” wykonywaliśmy, oczywiście, zadania związane ze zwalczaniem okrętów podwodnych. Tyle że wówczas współpracowaliśmy już z naszą fregatą.
ORP „Kościuszko” był odpowiedzialny za osłonę zespołu przed atakami spod wody, z czego wywiązał się znakomicie. Pan z kolei dowodził nie tylko polskim komponentem lotniczym, lecz także kierował poczynaniami wszystkich śmigłowców pokładowych, które brały udział w manewrach…
Do moich zadań należało, na przykład, koordynowanie startów i lądowań innych maszyn, a także wykonywanych przez nie operacji. W sumie jednak śmigłowców pokładowych nie było zbyt dużo. Początkowo w „Cold Response” brały udział trzy, a potem dwie maszyny.
„Cold Response” miały sprawdzić gotowość sił NATO: morskich, lądowych i powietrznych do prowadzenia operacji w ekstremalnych warunkach. Dlatego od lat są one organizowane za kołem podbiegunowym. Czy pogoda mocno utrudniała wam działania?
Na północy Norwegii w marcu panowała jeszcze zima, choć była łagodniejsza niż w poprzednich latach. Dotyczyło to zwłaszcza pierwszego tygodnia ćwiczeń. W drugim temperatura nocami spadała do minus 15oC, w dzień było minus 7–8oC. Trudno więc mówić o ekstremalnej pogodzie. Najtrudniej, jak wspomniałem, było na otwartej przestrzeni, tam gdzie Morze Norweskie spotyka się z Morzem Barentsa. Generalnie ćwiczenia w Norwegii były bardzo ciekawym doświadczeniem, także ze względów pozawojskowych. Widoki, które mogliśmy podziwiać każdego dnia, naprawdę robiły ogromne wrażenie.
* * * * *
Ćwiczenia „Cold Response” w północnej Norwegii za kołem podbiegunowym trwały od 7 do 21 marca. Zorganizowano je pod auspicjami NATO i ONZ. Głównym ich celem było sprawdzenie współdziałania sił morskich, lądowych i lotnictwa w trudnych warunkach zimowych. W manewrach wzięło udział 15 tysięcy żołnierzy z kilkunastu państw. Polskę reprezentowała fregata rakietowa ORP „Generał Tadeusz Kościuszko” oraz bazujący na jej pokładzie śmigłowiec SH-2G.
autor zdjęć: kmdr ppor. Czesław Cichy, arch. kpt. pil. Janusza Grzybowskiego
komentarze