Czekolada, batony, a nawet zupki chińskie – to wyposażenie specjalsa, który idzie na akcję. O tym, ile prowiantu jest w plecaku, dlaczego pasztet z tradycyjnej „eski” zimą nie nadawał się do jedzenia i czy żołnierze do boju wyruszają głodni – opowiada „Wir”, operator ratownik z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca.
W czasie II wojny światowej utarło się przekonanie, że do boju lepiej iść głodnym, bo w razie postrzału w brzuch uchroni to przed komplikacjami. Opowieści o pustym żołądku to mit czy prawda?
„Wir”, operator JWK z Lublińca: To oczywiście bzdura. Wiemy, że w latach czterdziestych podczas działań wojennych różnie bywało z wyżywieniem. Być może oficerowie polityczni głosili takie teorie, aby ukryć kłopoty z aprowizacją. Dzisiaj obowiązuje zasada, że operator idący na akcję musi czuć komfort, a nie słyszeć burczenie w żołądku. Komandos głodny to zły, czyli taki, który nie może się skupić. Na akcje wychodzimy nie tylko najedzeni, ale jeszcze każdy z nas ma w plecaku dodatkowy zapas żywności i napojów. Jako ratownik wiem, że postrzały w brzuch zdarzają się sporadycznie. Współcześni żołnierze mają przecież na sobie kamizelki.
Kto u was odpowiada za żywienie?
W jednostce jest oczywiście cała rozbudowana logistyka. Podczas misji w Iraku czy Afganistanie, jak wszyscy uczestnicy kontyngentu, jadaliśmy w stołówkach w bazie. Przed akcją jako ratownik medyczny miałem natomiast zadanie omówić sprawy związane z prowiantem. Nie polegało to jednak na tym, że załatwiałem chłopakom jedzenie na akcję, tylko podczas planowania ustalaliśmy z dowódcą, na ile dni nasi operatorzy powinni zabrać ze sobą prowiant. Decyzje przekazywałem na odprawie.
Ładowaliście więc do plecaków zwykłe wojskowe „eski”?
Nie tylko. Nasi żołnierze to bardzo doświadczeni operatorzy. Doskonale wiedzą co trzeba zabrać w teren. Oprócz „esek” w plecakach lądowały też czekolady, batony, napoje energetyzujące. Może to kogoś zdziwi, ale bardzo przydają się wtedy tak zwane chińskie zupki w proszku, które można kupić w każdym sklepie. Taka zupka rozpuszczona w gorącej wodzie z dodatkiem kilku łyżek oliwy z oliwek jest łatwa w przygotowaniu i bardzo kaloryczna.
Operatorzy według swojego upodobania zabierają też różne suplementy i witaminy, np. magnez czy potas chroniący przed skurczami. Proszę pamiętać, że nasze akcje to olbrzymi wysiłek i trzeba uzupełniać elektrolity. Nasi ludzie dobrze znają także inne proste zasady. Na przykład to, aby opakowania nie były szeleszczące, błyszczące w słońcu lub grzechoczące w czasie marszu…
W Afganistanie akcje trwały bardzo często jedną noc. Większa ilość prowiantu nie była więc potrzebna…
Mamy taki zwyczaj, że gdy operacja jest zaplanowana na jedną dobę, to zabieramy prowiant na dwie doby. Nigdy bowiem nie wiadomo, co się może wydarzyć w terenie. Może być problem z ewakuacją, możemy wpaść w zasadzkę i działać w okrążeniu. Dodatkowe racje żywnościowe i woda są wtedy niezbędne.
Na każdą dobę każdy z nas zabiera od dwóch, do dwóch i pół litra wody. Łatwo więc zgadnąć, że nawet na jednodobową akcję plecaki mamy wypełnione i dosyć ciężkie. Jeżeli dodać do tego broń, amunicję, środki łączności i wiele innych rzeczy, to każdy dźwiga około 30 kilogramów.
Skoro zawsze zabieracie ze sobą własny prowiant, to opowieści, że czasami żywicie się wężami, jaszczurkami czy korzonkami, też są mityczne?
To nie do końca mit. Każdy z nas wie, jak i czym się wyżywić z dala od bazy na wrogim terenie. Wiemy, jak zrobić sidła, jakie rośliny są jadalne, a jakich lepiej nie próbować. Zawsze jesteśmy przygotowani na najgorsze. Ale nie musimy korzystać z tej wiedzy, skoro możemy wziąć własny prowiant, sterylnie zapakowany i kaloryczny.
To trochę, jak z opowieściami o tym, że „zdejmujemy” wrogich wartowników strzelając z kuszy lub rzucając nożami albo podcinamy im gardła. Każdy z nas oczywiście to potrafi, ale po co ryzykować, skoro mamy nowoczesną broń z doskonałymi tłumikami.
Pamiętam, że w Ghazni korzystaliście z „esek” amerykańskich, nasze odstawiając na bok.
Tak było kiedyś. Zestawy naszych sojuszników pozwalały przygotować w terenie ciepły posiłek. Do naszych trzeba było dodatkowo zabierać kuchenki. Pasztet czy mielonka z polskich racji żywnościowych przy temperaturze minus 10 czy minus 20 stopni stawały się twarde jak kamień. Tego się nie dawało jeść. Teraz sytuacja jest inna, bo w naszych racjach są już podgrzewacze.
Każda prawdziwa akcja bojowa to strach i potężna dawka adrenaliny. Czy jest coś, na przykład guma do żucia, co pozwala wam się wyciszyć?
Ja często żuję tytoń, ale nie podczas akcji. Trudno byłoby w kominiarce na twarzy i w hełmie zapiętym ciasno pod brodą mówić do radia żując. Nigdy nie zauważyłem, aby nasi ludzie szukali jakiegoś substytutu, który zapewni im spokój czy zagłuszenie nerwów. W uzyskaniu względnego spokoju pomaga jedynie wiara w siebie i kolegów oraz bardzo dobre wyszkolenie.
Akcja, walka to niebywałe emocje. Niektórzy ludzie pod wpływem stresu mają tzw. sensacje żołądkowe…
My jesteśmy wyszkoleni i pozbawieni takich reakcji organizmu. Owszem, tuż po dotarciu w rejon misji, w miejsce o zupełnie odmiennym klimacie i florze bakteryjnej zdarza się, że i nasi ludzie cierpią czasami na rewolucje żołądkowe, na tzw. chorobę podróżników. Jest jednak okres aklimatyzacji w nowym środowisku. Nikt tuż po przylocie nie biegnie na akcję. A nawet, gdyby zaszła taka konieczność, jako doświadczony medyk mam na to swoje sposoby.
„Wir” to doświadczony operator sekcji bojowej w Jednostce Wojskowej Komandosów z Lublińca. Jednocześnie jest uznanym ratownikiem medycznym. Ukończył w Stanach Zjednoczonych studia ratownictwa medycznego dla sił specjalnych. Brał udział w wielu misjach zagranicznych. Wielokrotnie był w składzie amerykańskiego personelu medycznego latającego w śmigłowcach Medevac. |
autor zdjęć: Sylwia Guzowska
komentarze