Rozpoznanie trwało w sumie miesiąc, a operacja została misternie przygotowana. 1 lutego 1944 roku żołnierze Armii Krajowej przeprowadzili zamach na Franza Kutscherę, dowódcę SS i Policji na dystrykt warszawski. Stało się to w samym sercu obsadzonej przez Niemców dzielnicy policyjnej. Jednak za udaną akcję Polacy zapłacili wysoką cenę.
Widowisko historyczne „Zamach na Kutscherę” – Warszawa, 22 lutego 2009. Fot. IPN
„Kama” dostrzegła go sześć minut po dziewiątej. Jak co dzień szybkim krokiem wyszedł z kamienicy, po czym wsiadł do czekającego pod bramą ciemnego opla. Zajął miejsce obok kierowcy. „To już” – pomyślała, a serce zaczęło jej bić jak szalone. Mechanicznym ruchem przewiesiła pelerynę przez prawe ramię – znak, że jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem. Kiedy samochód skręcał z alei Róż w Aleje Ujazdowskie, „Kama” przebiegła przed jego maską, by raz jeszcze potwierdzić tożsamość pasażera. Wystarczył jej rzut oka. W oplu faktycznie siedział mężczyzna, którego twarz po raz pierwszy zobaczyła kilka tygodni temu, na zdjęciu wykradzionym z laboratorium fotograficznego SD (Służby Bezpieczeństwa). Teraz powinna była skręcić w kolejną przecznicę i schować się w bramie. Zwolniła jednak kroku. Przychodziła tutaj przez cztery tygodnie, narażała się, a teraz miałaby przegapić finał? „Stanęłam na rogu ulic Chopina i Alej Ujazdowskich jak zaczarowana, bo widziałam ten pojedynek świateł. Kierowca Kutschery zapalał żółte światła, a Michał stawał, potem znów podjeżdżał, doprowadził do sczepienia, do zderzenia dwóch samochodów. Wyskoczył z samochodu. Widziałam „Lota” jak biegł i rozrywał płaszcz, bo już nie miał czasu rozpiąć. Dlaczego rozrywał płaszcz? Pod płaszczem miał stena, pistolet maszynowy. Sten czy peem, już nie pamiętam” – wspominała po latach.
Po chwili powietrze rozdarł krzyk: „Kama!”. Druga z sygnalistek, stała w bramie na Chopina i machała do niej ręką. „Kama” ruszyła biegiem. Kiedy wskoczyła na klatkę schodową, zobaczyła mnóstwo niemieckich mundurów. Młody żołnierz, który stał najbliższej przesunął kaburę do przodu i w napięciu rozglądał się wokół siebie. Był zdezorientowany. Jego koledzy też...
Kilkadziesiąt metrów dalej konał Franz Kutschera, dowódca SS i Policji na dystrykt warszawski. Najwyższy rangą funkcjonariusz niemieckiego aparatu terroru, którego kiedykolwiek zlikwidowało polskie podziemie.
Główki za terror
„Mamy w tym kraju jeden punkt, z którego pochodzi wszystko zło: to Warszawa. Gdybyśmy nie mieli Warszawy w Generalnym Gubernatorstwie, nie mielibyśmy 4/5 trudności, z którymi musimy walczyć. Warszawa jest i pozostaje ogniskiem zamętu, punktem, z którego rozprzestrzenia się niepokój w tym kraju” – mówił podczas jednej z narad w Krakowie Hans Frank, generalny gubernator okupowanych ziem polskich. Był grudzień 1943 roku. Od trzech miesięcy w dawnej stolicy Polski urzędował już Franz Kutschera, pochodzący z Austrii generał SS, który miał niepokorne miasto ujarzmić. Do Warszawy przyjechał z Mohylewa. Wcześniej służył w Czechosłowacji, Jugosławii i Holandii. Wszędzie, gdzie się pojawiał, siał terror i strach. Nie inaczej było teraz. – Oczywiście Niemcy od samego początku prowadzili w dystrykcie warszawskim niezwykle brutalną politykę. Jednak wraz z pojawieniem się w mieście Kutschery, prześladowania i represje przybrały niespotykane dotąd rozmiary – przyznaje Rafał Brodacki, historyk z Muzeum Powstania Warszawskiego. – Nie było praktycznie tygodnia bez łapanki czy egzekucji. Niemcy bardzo często dokonywali straceń wprost na ulicy. Zabijali ludzi na oczach ich sąsiadów i przechodniów. Na murach regularnie pojawiały się obwieszczenia informujące o liczbie zabitych – dodaje. Wszystkie były podpisane jedynie funkcją „Dowódca SS i Policji na Dystrykt Warszawski”. Jak podaje historyk prof. Krzysztof Dunin-Wąsowicz, w czasach, gdy siłami bezpieczeństwa w Warszawie kierował Kutschera, liczba ofiar mogła sięgnąć pięciu tysięcy.
Armia Krajowa musiała zareagować. Jeszcze w 1943 roku podziemie zainicjowało akcję „Główki”. Cel: likwidacja najbardziej bezwzględnych przedstawicieli aparatu terroru. Oczywiście, po zaocznym osądzeniu ich i skazaniu przez konspiracyjny sąd. Na czarną listę trafił też Kutschera, choć dowódcy podziemia wiedzieli, że wymierzenie mu sprawiedliwości będzie skrajnie trudne. W tym czasie jeszcze AK miała o nim jedynie podstawowe dane – nazwisko, stopień, przybliżony wiek. Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie generał mieszka, jaki ma rozkład dnia, ani nawet jak wygląda. W rozwiązaniu zagadki pomogła spostrzegawczość jednego z polskich oficerów.
Jak niemieckie dziewczyny
Pewnego grudniowego dnia 1943 roku kpt. Aleksander Kunicki ps. „Rayski”, szef komórki wywiadu oddziału dywersyjnego „Agat”, który akurat prowadził obserwację siedziby SS przy Alejach Ujazdowskich, zwrócił uwagę na człowieka w skórzanym płaszczu. Wysiadł on z ciemnego opla i skierował się wprost do wejścia. Wewnętrzny głos podszepnął „Rayskiemu”, by mężczyźnie temu przyjrzeć się bliżej. Zaczął śledzić jego przyjazdy i wyjazdy z pracy. Spostrzegł, że samochód z Alej Ujazdowskich skręca w jedną z pobliskich przecznic. Wkrótce zauważył też, że nie odjeżdża daleko. Opel dzień w dzień zatrzymywał się tuż za rogiem, przy kamienicy Szelechowa w alei Róż. Niespełna 150 metrów od kwatery SS... A kiedy jeszcze spod rozpiętego płaszcza esesmana mignęły generalskie dystynkcje, Kunicki był „w domu”. – To musi być Kutschera! – doszedł do wniosku. Wkrótce jego meldunek trafił do szefa Kedywu płk. Augusta Fieldorfa „Nila”, a ten nakazał rozpocząć przygotowania do likwidacji. Jeszcze w listopadzie wyrok śmierci na Kutscherę wydał podziemny sąd.
Zadanie powierzone zostało „Agatowi” (niebawem oddział miał zmienić nazwę na „Pegaz”). Dowodzenie sformowaną do tego celu grupą specjalną objął ppor. Bronisław Pietraszewicz „Lot”. Mimo młodego wieku – miał zaledwie 22 lata – cieszył się sporą estymą zarówno wśród przełożonych, jak i podwładnych. Był odważny, ale jednocześnie wyważony. Posiadał też spore doświadczenie. W maju 1943 roku brał udział w tzw. akcji megafonowej. Wraz z grupą konspiratorów zorganizował w jednym z mieszkań studio nadawcze. Zdołali się oni podpiąć do „szczekaczki” na placu Wilsona i nadać krótką audycję okraszoną hymnem Polski oraz Rotą. Kilka miesięcy później Pietraszkiewicz znalazł się w grupie, która zlikwidowała Franza Bürkla, osławionego sadystę z Pawiaka, największego więzienia politycznego w okupowanej Polsce.
Na potrzeby akcji „Kutschera” „Lot” skompletował oddział liczący początkowo jedenaście, potem zaś dwanaście osób. Aby przygotować dobry plan, należało kontynuować obserwację. Zadanie nie było łatwe. – Konspiratorzy zmuszeni byli działać w tzw. dzielnicy policyjnej. Znajdowały się tam najważniejsze placówki niemieckich służb. Mieszkania też zajmowali Niemcy, bo wcześniej wysiedlono stamtąd wszystkich Polaków – tłumaczy Brodacki. Biorąca udział w obserwacji „Kama”, czyli Maria Stypułkowska-Chojecka wspominała: „Stałyśmy w różnych miejscach po dwadzieścia minut i krócej, chodziło o to, żeby nie przebywać dłużej w jednym miejscu, żeby zmieniać swoje dyżury tak, aby ktoś obserwując nie widział, że ja odchodzę, a koleżanka przychodzi (…). Starałam się zmieniać wygląd zewnętrzny poprzez zmianę odzienia, co nie było łatwe, bo to przecież była zima. Trzeba było skądś pożyczyć, wymienić czapkę, żeby była inna, z paltem było trudniej. I tak dalej”. „Kama” zaopatrzona była w fałszywe dokumenty, robiła wszystko, by ubierać się i zachowywać jak niemiecka dziewczyna. A jednak niebezpieczeństwo czaiło się na każdym kroku. „Widać było dużo żandarmów jadących na łapanki w Warszawie, na rewizje. Wożono Niemców przecież i do więzienia na Pawiaku i zapewne gdzie indziej. Szły czasem zwarte, niewielkie oddziały niemieckie. Na ulicy widziano same niemieckie mundury”.
Rozpoznanie trwało w sumie cztery tygodnie. Pod koniec stycznia 1944 roku oddział „Lota” był gotów do akcji.
Śmierć w Wiśle
– Akcja została zaplanowana bardzo misternie. Oddział w nią zaangażowany był stosunkowo duży i dobrze uzbrojony, a role ściśle podzielone. Bezpośrednim wykonawcom wyroku towarzyszyli żołnierze ubezpieczenia i grupa odpowiedzialna za sygnalizację. Za ewakuację odpowiadali kierowcy trzech samochodów – wyjaśnia Brodacki. Organizatorzy uznali, że akcję należy przeprowadzić rano. Powód? Kutschera jeździł do pracy mniej więcej o stałej porze, podczas gdy wracał z niej w bardzo różnych godzinach. Na miejsce zamachu wybrali Aleje Ujazdowskie, gdzie osoby spoza dzielnicy mniej rzucały się w oczy.
„Lot” pierwotnie planował uderzyć 28 stycznia 1944 roku. Jego ludzie zajęli stanowiska, okazało się jednak, że tego dnia Kutschera do pracy nie wyruszył. Rankiem na krótko wyjechał z Warszawy, co zdarzało się niezwykle rzadko. Ostatecznie termin akcji został przeniesiony na wtorek 1 lutego. Po godzinie dziewiątej rano Kutschera opuścił dom. Kiedy jego opel znalazł się mniej więcej na wysokości siedziby SS i Policji, drogę zajechał mu samochód prowadzony przez Michała Issajewicza „Misia”. Kierowca Kutschery zaczął mu dawać sygnały specjalnym żółtym reflektorem, którym dysponowały samochody uprzywilejowane. W tym czasie do opla podbiegli czekający nieopodal „Lot” oraz Zdzisław Poradzki „Kruszynka”. Pierwszy z nich z bliskiej odległości otworzył do Kutschery ogień z pistoletu maszynowego. Po chwili dołączył do niego drugi egzekutor. Kolejnych kilka strzałów oddał „Miś”. W tym czasie trwała już wymiana ognia pomiędzy żołnierzami ubezpieczenia a obstawą budynku SS. Kule dosięgły „Lota”, który ciężko ranny wycofał się z pola bitwy. Poszkodowani zostali też trzej inni akowcy. – Wszystkich szczęśliwie udało się wywieźć z miejsca akcji – podkreśla Brodacki. Atak trwał dokładnie jedną minutę i czterdzieści sekund. Dramat jednak dopiero miał się rozpocząć.
Dwaj lżej ranni żołnierze trafili do Szpitala Maltańskiego. Szybko i sprawnie udało się ich opatrzyć. Niebawem opuścili placówkę. Ciężko rannych „Lota” i Mariana Sengera „Cichego” trzeba było wieźć aż na Pragę, do Szpitala Przemienienia Pańskiego. Tam przeszli skomplikowaną operację. Rannymi, których rzekomo postrzelić miała straż kolei, zainteresowali się jednak granatowi policjanci. Jakby tego było mało wkrótce w poważne tarapaty wpadli Kazimierz Scott „Sokół” i Zbigniew Gęsicki „Juno”. Ze strzelaniny wyszli bez szwanku. Teraz mieli porzucić gdzieś w praskich zaułkach samochód, którym przywieźli do szpitala rannych kolegów. Uszkodzony podczas akcji wóz zbytnio rzucał się w oczy. „Sokół” i „Juno” popełnili jednak błąd. Postanowili zachować wóz dla ruchu oporu i wrócić nim na wschodni brzeg Wisły. Kiedy wjechali na Most Kierbedzia, okazało się, że Niemcy zdążyli już tam ustawić blokadę. Mężczyźni postanowili zawrócić, ale samochód utknął na balustradzie. Wywiązała się kolejna strzelanina. – Aby się ratować „Juno” i „Sokół” skoczyli do Wisły. Nie zdołali ocaleć – przyznaje Brodacki. Niedługo potem zmarli też „Lot” i „Cichy”, których koledzy wydobyli spod straży granatowej policji.
Jedynym pocieszeniem było to, że nie żyje także Kutschera.
Koronkowa robota
– Zabicie Kutschery było dla Niemców wstrząsem. W odwecie przeprowadzili kilka masowych egzekucji. Nałożyli też na Warszawę potężną kontrybucję – zaznacza historyk. Jednocześnie o organizatorach akcji wyrażali się ze swoistym uznaniem. Wilhelm Koppe, wyższy dowódca SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie w sprawozdaniu złożonym Hansowi Frankowi akcję polskiego podziemia nazwał „koronkową robotą”. Wkrótce niemiecki terror nieco zelżał. – Oczywiście Niemcy nie zrezygnowali z represji, ale postępowali ostrożniej. Ich zachowanie nie było już tak brutalne i ostentacyjne, jak w czasach Kutschery – przyznaje Brodacki. – Najpewniej doszli do wniosku, że skoro Polacy są w stanie zlikwidować generała SS, w dodatku uczynić to w sercu policyjnej dzielnicy, to tak naprawdę nikt z nich nie jest bezpieczny. Sprawiedliwość może dosięgnąć każdego zbrodniarza – podsumowuje.
Podczas pisania korzystałem ze wspomnień Marii Stypułkowskiej-Chojeckiej „Kamy”, które znajdują się w Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego [dostęp za stroną www.1944.pl], a także książek Krzysztofa Dunina-Wąsowicza „Warszawa w latach 1939–1945”, Warszawa 1984 i Tomasza Strzembosza „Akcje zbrojne podziemnej Warszawy 1939–1945”, Warszawa 1983.