Wiosną 1805 roku do Wiednia przyjeżdża pewien szlachcic. Przedstawia się jako Węgier wydalony właśnie z Francji za działalność przeciwko Napoleonowi. Na prawo i lewo psioczy na Bonapartego. „Ten szalony Korsykanin wiedzie kraj do zguby! Ludzie mają go dość, żołnierze także!”, gardłuje. Dzięki znajomościom wśród austriackich oficerów dociera przed oblicze samego feldmarszałka Karla Macka von Leibericha.
Węgier pokazuje feldmarszałkowi antynapoleońską gazetę. Wniosek z zamieszczonych tam artykułów może być tylko jeden: Francja wrze i za chwilę wypowie cesarzowi posłuszeństwo. „Chcecie poczytać? Proszę bardzo!”, zwraca się do sztabowców i rozdaje kolejne egzemplarze pisma. Pokazuje też krytyczne wobec Napoleona listy wysoko postawionych Francuzów.
Mack zaczyna spotykać się z Węgrem regularnie. Słucha, pyta, prosi o rady. A gość przynosi kolejne informacje. Z czasem zostaje jednym z najbardziej zaufanych ludzi feldmarszałka. Jesienią jest u jego boku, kiedy austriackie wojska wyruszają na wojnę z Francuzami. Nie czekają aż swoje uderzenia wyprowadzą sojusznicy – Rosja i Anglia. Francja jest przecież słaba... Oddziały Macka stają pod Ulm i tam czekają, bo tak radzi im Węgier. Zostają jednak okrążone. Kiedy Mack orientuje się, że wpadł w pułapkę, rozgląda się za swoim wiernym doradcą. Ale ten znika. Austriacy ponoszą klęskę.
Po latach wychodzi na jaw, że francuska gazeta, którą zaczytywał się Mack była sfałszowana, korespondencja również, a ten rzekomo Węgier nazywał się Karl Schulmeister i pracował dla Napoleona. Bonaparte zwykł go nazywać cesarzem szpiegów.
Narzucić przekaz
Owa historia to dowód, że wojna informacyjna nie jest wynalazkiem XX wieku. – Już chiński strateg Sun Tzu, żyjący na przełomie VI i V wieku p.n.e., mawiał, że kluczem do zwycięstwa jest dotarcie do umysłów nieprzyjaciela – podkreśla prof. Tomasz Aleksandrowicz, ekspert ds. bezpieczeństwa z Collegium Civitas. Wojna informacyjna bywa definiowana szeroko – od operacji hakerskich, sabotażu i dywersji w cyberprzestrzeni, które mają sparaliżować funkcjonowanie instytucji zaatakowanego państwa, aż po oddziaływanie na społeczeństwo przez umiejętne manipulowanie informacją i narzucanie własnego przekazu. Kmdr por. rez. dr Bohdan Pac z Warszawskiego Instytutu Inicjatyw Strategicznych tłumaczy: – To działanie długoterminowe, rozłożone na lata, a jego skutki są często nieodwracalne. Pozwala uzyskać przewagę bez angażowania środków militarnych, przesuwa w czasie akcję zbrojną, często też redukuje jej skalę, a co za tym idzie liczbę ofiar i strat materialnych. Społeczeństwo, które ulegnie tak działającemu agresorowi, nie musi go kochać. Ale istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie będzie go nienawidzić.
Tutaj przydatni okazują się na przykład agenci wpływu, którzy dzięki aktywności w mediach lansują korzystne dla agresora opinie, interpretacje zdarzeń, czasem posuwając się do fabrykowania informacji, czyli tworzenia tzw. fake newsów. – Wojna informacyjna jest niczym skrzynka z narzędziami. Państwa ją prowadzące dobierają metody i techniki działania w zależności od potrzeb, zaś ich konfiguracja zależy od tego, kim jest ofiara oraz w jakim otoczeniu funkcjonuje” – podkreśla dr Pac. Liczba możliwości jest ogromna, efekt jednak zawsze ten sam. Wywoływanie wewnętrznych napięć i konfliktów, prowadzących do polaryzacji społeczeństwa i degradacji systemu wartości, wokół których się ono jednoczyło. To z kolei skutkuje kryzysem publicznych instytucji. Państwo staje się słabe, podatne na sterowanie z zewnątrz, bezbronne wobec agresji politycznej, gospodarczej i militarnej.
W ostatnich latach rola tego rodzaju walki urosła do niebotycznych wręcz rozmiarów. – Obecnie działania kinetyczne, czyli wojna w tradycyjnym rozumieniu, to mniej więcej jedna czwarta aktywności uczestników konfliktu. Tak przynajmniej głosi tzw. doktryna Gierasimowa. Reszta sprowadza się właśnie do wojny informacyjnej – uważa prof. Aleksandrowicz. A wszystko za sprawą galopującego postępu technologicznego.
Agresja z szumu
– Kiedyś, aby przeczytać „Washington Post” musiałem odczekać tydzień, wybrać się do biblioteki i liczyć, że interesujący mnie numer zdążył już tam dotrzeć. Dziś po prostu wchodzę na stronę internetową pisma i przeglądam najnowsze wydanie, zanim jeszcze jego drukowana wersja trafi do amerykańskich kiosków. Internet sprawił, że jeśli chodzi o informację, przestały się liczyć jakiekolwiek granice – podkreśla prof. Aleksandrowicz. Na potencjalnego odbiorcę można więc oddziaływać choćby z drugiego końca świata.
– Z łatwością można sobie na przykład wyobrazić, że ktoś poza granicami Polski zakłada polskojęzyczny portal, przy użyciu którego prowadzi kampanię dezinformacyjną, skierowaną do polskiego odbiorcy. Nie musi to być duży podmiot. Wyeliminowanie takiego narzędzia jest praktycznie niemożliwe – podkreśla dr Adam Lelonek, szef Centrum Analiz Propagandy i Dezinformacji. A na tym przecież nie koniec. – Rozwój internetu przyniósł nam złamanie monopolu na oficjalny obieg informacji – zaznacza prof. Aleksandrowicz. – Dziś twórcą i kolporterem newsa może być każdy. Jakiś Jan Kowalski, który ma konto na Twitterze czy Facebooku. Przypuśćmy, że śledzi je sto osób, a 70 z nich pośle informację dalej. Niewiele? Owszem. Co jednak, gdy agresor wykreuje na przykład 50 identycznie myślących Kowalskich? – pyta. Siła oddziaływania mediów społecznościowych jest ogromna. Jak wykazują badania opinii publicznej, które przywołuje ekspert, aż 55% Amerykanów zadeklarowało ostatnio, że bardziej ufa opiniom ludzi takich jak oni sami niż środkom masowego przekazu.
– Rozwój technologii, a co za tym idzie ilość informacji, którymi jesteśmy zalewani, ale i ewolucja sposobów korzystania z nich, postępują szybciej niż społeczna zdolność adaptowania się do nowych warunków – twierdzi dr Lelonek. To rodzi wiele wyzwań. Według prof. Aleksandrowicza, mamy spory problem z weryfikowaniem docierających do nas wiadomości. – Czujemy się mocni w swoich dziedzinach, reszta staje się płynna. Jeśli powiem panu, że w Japonii komputery kwantowe są już powszechnie dostępne, będzie pan potrafił szybko ocenić, czy mówię prawdę? Albo kwestia przyjęcia przez Polskę wspólnej europejskiej waluty. Jestem doktorem habilitowanym nauk społecznych i jeśli ktoś spytałby, czy jestem za przyjęciem euro, odpowiedziałbym, jak w dowcipie: »przyjmę każdą ilość«. Nie znam się na tym, a opinii ekspertów jest tak wiele i są one tak różne, że trudno mi ocenić, kto ma rację – podkreśla prof. Aleksandrowicz. Użytkownicy cyberprzestrzeni często więc zamykają się w tzw. bańkach informacyjnych. – Czytają tylko to, z czym sami się zgadzają. To z kolei sprawia, że mają niepełny ogląd rzeczywistości i w efekcie są podatni na manipulację – wyjaśnia dr Lelonek. Pośród informacyjnego szumu infoagresorzy zyskują ogromną przestrzeń do działania. Dotyczy to zwłaszcza państw takich, jak Rosja.
Jak przyznaje dr Lelonek, kraje niedemokratyczne, takie jak Federacja Rosyjska, do polityki informacyjnej podchodzą w zupełnie inny sposób niż państwa Zachodu: – Po stronie Rosjan aktorami wojny informacyjnej czy psychologicznej są nie tylko specjaliści cywilni i wojskowi czy zwerbowani agenci wpływu, lecz także ich własne media, dyplomaci, politycy. Wystarczy spojrzeć, co działo się po otruciu Siergieja Skripala. Kto i w jaki sposób ośmieszał ustalenia Brytyjczyków, którzy przekonywali, że zamach na niego przeprowadzili rosyjscy operatorzy? Moskwa nie przebiera w środkach i traktuje przestrzeń informacyjną i cyberprzestrzeń łącznie. Tymczasem Zachód ograniczają normy demokratycznych społeczeństw, ale i blokady systemowe. – Mieszkańcy Zachodu dopiero się uczą, czym są współczesne zagrożenia informacyjne z wykorzystaniem nowych technologii. Do tego rozpatrują oddziaływania informacyjne i psychologiczne w oddzieleniu od kwestii cyberbezpieczeństwa, co tym bardziej utrudnia prawidłową i spójną ocenę agresywnych działań Rosji wymierzonych przeciwko NATO i Unii Europejskiej, ale też ich członków indywidualnie – dodaje specjalista. Dlatego właśnie Rosja w informacyjnej batalii z państwami Zachodu już na starcie, w wielu aspektach, ma przewagę.
Rosja w natarciu
„Witam obywateli Rosji, mieszkańców Krymu i Sewastopola”, rozpoczął Władimir Putin, a sala Georgijewska zatrzęsła się od braw. 18 marca 2014 roku przedstawiciele Dumy, Rady Federacji, głowy regionów i inni zaproszeni goście zgromadzili się na Kremlu, by wysłuchać, jak prezydent ogłasza aneksję zagarniętego Ukrainie regionu. A ten tłumaczył, że Półwysep Krymski przez wieki przynależał do Rosji, że teraz jego ludność w demokratycznym głosowaniu uznała, że tak ma być ponownie, że wszystko odbyło się w zgodzie z prawem międzynarodowym, które mówi wszak o samostanowieniu narodów. Zwracając się do Ukraińców, mówił: „Nie wierzcie tym, którzy próbują was straszyć Rosją i przekonują, że po Krymie będą następne regiony. Nie chcemy dzielić Ukrainy, nie potrzebujemy tego”. Przy okazji zaś uderzał w USA i ich sojuszników: „Zachód cynicznie wykorzystuje kolorowe rewolucje, chce narzucać własne standardy, a powoduje chaos i przemoc”. A Rosja? Na Krymie nie padł żaden strzał, ba – jak przekonywał Putin – liczba rosyjskich wojsk nie zwiększyła się tam ponad tę zagwarantowaną umowami z Ukrainą.
Według ekspertów, aneksja Krymu to wzorcowy przykład niezwykle twardej wojny informacyjnej. – Kreml mocno popracował nad narzuceniem swojego przekazu. Rosyjskie społeczeństwo usłyszało, że władzę w Kijowie przejęli faszyści i banderowcy, których w dodatku wspiera Zachód, ale Rosja jest znów potężna i nie pozwoli skrzywdzić rodaków, nawet jeśli mieszkają poza granicami. Ukraińcy otrzymali sygnał – nie próbujcie oporu, bo i tak nie macie szans, a na Zachód dotarł komunikat – nie macie już do czynienia ze słabą Rosją Jelcyna. Wróciliśmy na scenę wielkiej polityki – wylicza prof. Aleksandrowicz. Kiedy na półwyspie pojawiły się „zielone ludziki”, sprawa była już właściwie rozstrzygnięta. Zdezorientowana Ukraina poddała się na Krymie bez walki.
Rosja Putina prowadzi walkę informacyjną na wielu frontach. Konsekwentnie buduje narrację o dyskryminowaniu rosyjskojęzycznych mniejszości narodowych i odradzaniu faszyzmu na Łotwie czy w Estonii, gra na podtrzymanie terytorialnej dezintegracji Gruzji i Mołdawii, a ostatnio wzięła na celownik Białoruś, która wbrew propozycji Kremla nie chce się jednoczyć. Ale wydaje się, że wojna przeciwko Ukrainie wyznaczyła nową jakość. – Rosyjska armia dysponuje takim potencjałem, że bez trudu mogłaby pobić i zająć Ukrainę. Nie decyduje się na ten krok choćby dlatego, że tego nie potrzebuje. Osiągnęła cel. Odebrała Ukrainie Krym, uczyniła ją państwem upadającym, sprawiła, że nie ma bezpośrednio przy swoich granicach wojsk NATO – wylicza prof. Aleksandrowicz.
Putin sięga jednak jeszcze dalej. – Wystarczy wspomnieć ostatnie wybory w USA, kiedy Rosjanie byli aktywni w tamtejszych mediach społecznościowych, rozsiewając fake newsy, sterując dyskusjami, aktywizując radykałów i zwiększając polaryzację społeczną – wylicza dr Lelonek. – Nie sposób jednoznacznie powiedzieć, jaki wpływ miały te działania na zwycięstwo Donalda Trumpa. Niemniej był to kolejny przełom w wojnie informacyjnej i psychologicznej oraz prawdziwy zimny prysznic dla Zachodu, zwłaszcza USA – dodaje. Co mogą zatem zrobić zachodnie demokracje?
Edukacja bez cenzury
Walka z takim rywalem jest niezwykle trudna. Pomijając już nawet aktywność internetowych trolli i kont zautomatyzowanych, tzw. botów, które zasypują media społecznościowe i portale prorosyjskimi, antyzachodnimi czy antysemickimi komentarzami, Rosjanie mocno postawili na rozwój mediów. – Państwowa stacja RT, dawniej Russia Today, nadaje dziś po angielsku, hiszpańsku, niemiecku, francusku oraz arabsku i jest odbierana na całym świecie. Z kolei portal Sputnik ma aż 31 wersji językowych, w tym polską – przypomina dr Lelonek. I dodaje, że nie jest u nas powszechna wiedza, że oba podmioty mają realizować politykę zagraniczną Kremla i opisują rzeczywistość zgodnie z potrzebami Władimira Putina. – W efekcie przez wiele osób na Zachodzie taka RT jest traktowana jako pełnoprawne źródło informacji, przedstawiające jedynie inny punkt widzenia niż BBC czy CNN. Nasz błąd polega właśnie na tym, że pracowników tego typu ośrodków propagandowych traktujemy jak media w zachodnim rozumieniu – podkreśla dr Lelonek. Zdaniem prof. Aleksandrowicza Zachód zbyt często pozwala sobie narzucić rosyjską narrację. – Wydarzenia na Krymie w świetle międzynarodowego prawa stanowiły akt agresji zabroniony przez Kartę Narodów Zjednoczonych. Wiedzą to już moi studenci II roku. A jak często tak właśnie sformułowane twierdzenie pojawiało się w naszej przestrzeni publicznej? Podobnie było z zestrzeleniem nad Ukrainą malezyjskiego samolotu. Swego czasu miałem okazję dyskutować na ten temat w jednej z telewizji. Uczestnicy debaty z reguły mówili o katastrofie. A jaka to katastrofa? Mieliśmy do czynienia z klasyczną zbrodnią – podkreśla ekspert.
– Warunkiem koniecznym efektywnej obrony przed wojną informacyjną jest stworzenie takiego systemu defensywnego, który opiera się na pewnych nienaruszalnych wartościach, takich jak skuteczna ochrona zasobów cywilizacyjnych państwa, zapewnienie integralności i nienaruszalności granic, utrzymanie i powszechne akceptowanie ciągłości państwa, poczucie wspólnoty narodowej i konsekwentna polityka historyczna oparta na faktach – wylicza dr Pac.
Ważna jest też edukacja społeczeństwa. Według dr. Lelonka, wciąż nie są u nas przestrzegane podstawowe zasady higieny informacyjnej. – Jeśli widzimy, że jakiegoś mniej lub bardziej sensacyjnego newsa kolportuje portal, który nie podaje informacji ani o swoim właścicielu, ani o siedzibie, do tego trudno dowiedzieć się czegoś o jego autorach, to musimy mieć się na baczności – podkreśla ekspert. – Powinniśmy także precyzyjnie oddzielać informacje od opinii. Duża odpowiedzialność spoczywa tutaj na samych mediach, które powinny przestrzegać standardów i etyki zawodowej. Niestety zarówno w Polsce, jak i w innych krajach jest z tym wiele problemów, co wzmacnia pozycję wspieranych przez Kreml mediów alternatywnych głoszących spiskowe teorie czy podważających porządek globalny. I rzecz równie istotna – potrzeba nam rozsądnej ewolucji systemu prawnego. Z jednej strony powinniśmy bowiem wystrzegać się cenzury, z drugiej jednak musimy mieć narzędzia do karania osób posługujących się dezinformacją – dodaje dr Lelonek. Z kolei prof. Aleksandrowicz zwraca uwagę na konieczność stworzenia wyspecjalizowanej instytucji gotowej do neutralizowania przejawów infoagresji, a także podejmowania własnych akcji. – Wielkie zadanie stoi też przed politykami. Potrzeba nam bowiem państwowców świadomych tego, że bezpieczeństwo kraju to rzecz wymykająca się politycznym podziałom, którzy będą gotowi wspólnie pracować na jego rzecz – podsumowuje.
autor zdjęć: Feodora/ Fotolia
komentarze