Wiosną 2014 roku niemała armia ukraińska okazała się tworem funkcjonującym niemal wyłącznie na papierze. Gdy zaczęła się tak zwana operacja antyterrorystyczna, do walki nadawało się tylko sto z ponad siedmiuset ukraińskich czołgów, rzekomo pozostających w linii. Z dwóch i pół tysiąca maszyn zapasu mobilizacyjnego dziewięćdziesiąt procent niszczało pod chmurką, wcześniej ogołocone z co bardziej cennego sprzętu, który sprzedano zagranicę. Żołnierze nie mieli nowoczesnych hełmów i kamizelek, często brakowało dla nich podstawowego ekwipunku, chociażby… butów.
Dziś wiemy, z czego to wynikało – Ukraina, zwłaszcza w czasach Wiktora Janukowycza, była parapaństwem. Strukturą, która zdawała się istnieć tylko po to, by grupy oligarchiczne mogły czerpać z jej zasobów. A taka organizacja, nawet jeśli miała znamiona normalnej państwowości, nie potrzebowała silnej armii. Ba, w interesie wszystkich uczestników polityczno-biznesowej gry było osłabianie wojska – bo a nuż któryś z oligarchów mógłby z jego pomocą zdobyć przewagę.
W takich okolicznościach na arenę zmagań z separatystami i armią rosyjską wkroczyły jednostki ochotnicze. Formowane naprędce, na fali patriotycznych nastrojów, finansowane z publicznych zbiórek i kieszeni bogatych biznesmenów. Ci ostatni dostrzegli bowiem w batalionach jedyny efektywny sposób na zachowanie porządku w rejonach, gdzie prowadzili swoje interesy. Przykładem takich kalkulacji i działań może być Ihor Kołomojski, który żelazną ręką – przy pomocy „dobrowolców” – popędził zwolenników separacji z Dniepropietrowska, zanim miasto na dobre ogarnęła rebelia. Formalnym przypieczętowaniem tych starań była funkcja gubernatora obwodu dniepropietrowskiego, jaką Kijów powierzył królowi sektora bankowego.
Na prawdziwym froncie formacje ochotnicze nie radziły już sobie tak dobrze. Brutalna lekcja kotła iłłowajskiego obnażyła wszystkie słabości „dobrowolców” – przede wszystkim słabe wyszkolenie i wyposażenie. Z czasem jednak oddziały ochotników okrzepły i nie będzie nadużyciem stwierdzenie, że zahamowanie terytorialnej ekspansji rebelii to w dużej mierze ich zasługa. Gdy latem 2015 roku odwiedziłem batalion „Azow”, był on jedyną formacją broniącą podejść do strategicznie ważnego portu w Mariupolu. Kilka dni później azowcy zluzowali pozycje, na których pojawił się inny ochotniczy batalion – regularna armia, dosłownie, stała z boku.
Ochotnik z batalionu „Azow” na pozycjach ukraińskich na przedpolach Mariupola. Fot. Darek Prosiński
Jednak ów wymierny sukces miał też – i wciąż ma – swoje ciemne oblicze. Część batalionów stała się wylęgarnią skrajnie prawicowych, w tym neonazistowskich, idei. Ich dowódcy zaś zaczęli brać aktywny udział w życiu politycznym, szantażując rząd w Kijowie manifestacjami swoich podwładnych i zwolenników. Tym zjawiskom towarzyszyły inne, jeszcze niebezpieczniejsze – angażowanie się ochotników w przemyt, porwania dla okupu i wymuszanie haraczy. Wypadki w Mukaczewie, gdzie w lipcu 2015 roku doszło do krwawego starcia bojowników „Prawego Sektora” z milicją i wojskiem, utwierdziły Kijów w przekonaniu, że wobec „dobrowolców” należy stosować zasadę mocno ograniczonego zaufania.
I tak bataliony zaczęły pełnić na Ukrainie rolę destabilizującą. Próbą zniwelowania tej dysfunkcji było wcielenie ochotniczych formacji do struktur regularnej armii. Do tej pory unika się też przekazywania im ciężkiego wyposażenia, by nie powiększać ich potencjału bojowego. Pytanie, jakie przyniesie to skutki, jest wciąż otwarte. Nastroje wśród „dobrowolców” nie są najlepsze. Wielu mówi o „zdradzie kijowskiego rządu”, który nie przeprowadził niezbędnych reform i jest „zbyt uległy wobec Rosji i separatystów”. Często pada argument o „konieczności kolejnej rewolucji”. Część ochotników widzi się jako jej awangarda. A rozmawiamy o uzbrojonych i nawykłych do przemocy ludziach…
Jak to się ma do naszej obrony terytorialnej? Ano powinniśmy mieć ukraińskie doświadczenia z tyłu głowy, tworząc własne ochotnicze formacje. Dlatego podoba mi się idea MON, by obrona terytorialna stała się jednym z rodzajów sił zbrojnych. By od samego początku jej „kościec” stanowiła zawodowa kadra. Poprzedni pomysł – zakładający szeroką autonomię lokalnych struktur, ba, przewidujący istnienie formacji wystawianych przez lokalnych przedsiębiorców – to proszenie się o ukraińskie kłopoty, gdzie entuzjazm tysięcy młodych osób został wykorzystany do budowy małych, prywatnych armii.
Oddziały OT muszą być wprost zintegrowane z systemem obrony państwa. Zadaniowane i kontrolowane przed dowództwo sił zbrojnych, oparte o dyscyplinę obowiązującą w armii. Owa integracja musi zachodzić także w obszarze ochrony kontrwywiadowczej. W zeszłym tygodniu ukraińskie służby zatrzymały kilku członków „Prawego Sektora” pod zarzutem działalności na rzecz Rosjan. A nie miejmy złudzeń – członkowie naszej obrony terytorialnej również będą celem działań rosyjskiego wywiadu.
autor zdjęć: st. chor. sztab. Adam Roik/ CC DORSZ, Darek Prosiński
komentarze