Bekas jest małym, bardzo płochliwym ptaszkiem i Anglicy uważali, że skuteczny strzał w jego kierunku jest dowodem na mistrzostwo myśliwego. Nie bez powodu od nazwy tego niewielkiego stworzenia pochodzi słowo „snajper”. W języku polskim używa się terminu „strzelec wyborowy”, lecz to pierwsze określenie jest powszechnie zrozumiałe i używane.
Specjalnie szkolonych i wyposażonych żołnierzy jako pierwsi wprowadzili na szerszą skalę na pole bitwy Niemcy w czasie I wojny światowej. Zamaskowani czekali, czasami bardzo długo, aż w polu widzenia celownika optycznego pojawią się nieprzyjacielski oficer lub łącznik. Do zwykłych żołnierzy raczej nie strzelano, aby się nie demaskować. Strzelec wyborowy miał w armii wyjątkową pozycję, ponieważ był zdany tylko na siebie, operował z reguły na przedpolu i miał świadomość, że jeśli dostanie się w ręce przeciwnika, to jego szanse na przeżycie będą znikome.
W okresie międzywojennym we wszystkich armiach przygotowywano strzelców wyborowych. Na początku wojny, gdy dominował niemiecki blitzkrieg, nie odegrali oni jednak spodziewanej roli. Dopiero gdy niemieckie uderzenia zaczęły być powstrzymywane i rozpoczęły się bitwy pozycyjne, przyszedł czas snajperów. Ich pojedynki stały się później tworzywem literackim i filmowym, bo zawsze ciekawsze są dzieje jednostek niż większych zbiorowości, takich jak pułki czy dywizje.
Po wojnie nadal szkolono strzelców wyborowych, powstawały specjalne oddziały do zadań szczególnie trudnych. Wiązało się to z rozwojem lotnictwa, które pozwalało szybko i skutecznie przerzucać komandosów na tyły nieprzyjaciela. Rozwijała się też technika, co skutkowało wynalezieniem noktowizorów.
Pojawienie się międzynarodowego terroryzmu spowodowało, że powstała konieczność powołania specjalnych jednostek do walki z nim. Po akcji SEAL Team Six (operacja „Geronimo”), która zakończyła się śmiercią Osamy bin Ladena, prezydent USA Barack Obama powiedział, że „niewielki zespół Amerykanów po wymianie ognia zabił przywódcę talibów i zabrał jego ciało”. Żadnych szczegółów, żadnych nazw. Milczenie złamał trzy dni później wiceprezydent Joe Biden, który ujawnił, że była to operacja sealsów. Fachowcy byli oburzeni, ale nic nie mogli zrobić.
Operacja „Geronimo”, w której nie zginął ani jeden Amerykanin, wzbudziła ogromne zainteresowanie opinii publicznej. W imponującym tempie powstały książki o SEAL Team Six (Howard E. Wasdin i Stephen Templin, „Snajper. Opowieść komandosa SEAL Team Six”; Chuck Pfarrer, „Operacja «Geronimo»”; Richard Marcinko i John Weisman, „Komandos”), równie szybko zostały przetłumaczone na język polski i wydane przez krakowski Znak.
O samej operacji dowiadujemy się niewiele, dużo natomiast o szkoleniu żołnierzy amerykańskich sił specjalnych. Trzeba żelaznego zdrowia i stalowej konstrukcji psychicznej, żeby je przejść. A potem należy utrwalać zdobyte umiejętności. Codziennie, po wiele godzin. Tylko służby specjalne amerykańskiej marynarki wyszkoliły od czasów wojny około dziesięciu tysięcy komandosów. A zajmowały się tym także wojska lądowe i lotnictwo. Intensywność tego szkolenia wydaje się niewiarygodna (zdobycie kwalifikacji pływaka bojowego SEAL wymaga ponad dwóch lat treningów).
Zadaniem amerykańskich komandosów jest „obezwładnić” przeciwnika, czyli go zabić. Służby specjalne używają określeń enigmatycznych, aby język pozbawić emocji. „Wyeliminować przeciwnika”, „oddać strzał ratunkowy” (to znaczy strzelać tak, aby zabić) to tylko niektóre przykłady tej swoistej hipokryzji językowej.
Polskie przepisy nakazują takie użycie broni, by napastnikowi wyrządzić jak najmniejszą szkodę. Może więc w ogóle zabronić używania broni i nastawić się na intensywną perswazję.