Trwają prace zespołu, który ma doprowadzić do integracji systemu dowodzenia Sił Zbrojnych RP. To zadanie i trudne, i odpowiedzialne. A ponieważ wszystko, co czyni wojsko, tak naprawdę w największym stopniu służy przygotowaniom armii do wojny, a nie do pokoju, warto przy okazji pomyśleć o doprecyzowaniu spraw dotyczących naczelnego dowódcy sił zbrojnych. Konstytucja RP mówi, że na wypadek wojny prezydent RP na wniosek prezesa Rady Ministrów powołuje naczelnego dowódcę sił zbrojnych. W takim samym trybie może też go odwołać. Prezydent sam może zostać tym dowódcą albo powierzyć dowodzenie innej osobie, na przykład pierwszemu żołnierzowi, czyli szefowi Sztabu Generalnego WP. Niby wszystko proste, a jednak nie do końca.
To w czasie pokoju wojsko przygotowuje się do ewentualnej wojny; wszyscy żołnierze, od szeregowych, po najwyższych dowódców włącznie. Okazuje się, że niekoniecznie. Bo tak naprawdę nie wiadomo, kto winien się przygotowywać do roli najwyższego dowódcy. Sytuacja wygląda zupełnie inaczej, gdy roli tej podejmuje się osobiście sam prezydent. Wówczas należałoby się spodziewać udziału głowy państwa w ćwiczeniach, treningach, szkoleniach dowództw. Jeżeli miałby to być szef SGWP, co wydaje się najbardziej prawdopodobnym wariantem, to także trzeba by to ustalić już teraz. Bo on ma określone zadania jako szef Sztabu Generalnego także na czas wojny, i ktoś w sposób zaplanowany musiałby tę rolę przejąć. Jeżeli naczelny dowódca SZ w czasie wojny, jak mówi ustawa o powszechnym obowiązku obrony, dowodzi siłami zbrojnymi oraz innymi jednostkami organizacyjnymi, jeżeli wykorzystuje do tego ogniwa wojennego systemu dowodzenia oraz elementy kierowania mobilizacją i rozwinięciem wojsk, to musi być mistrzem dowodzenia doskonale do tego przygotowanym. Jeśli wskażemy już w czasie pokoju, kto będzie dowódcą podczas wojny, można stworzyć tej osobie realną szansę przygotowania się do tej roli. To samo dotyczy tego, kto będzie musiał go zastąpić, gdyby zaszła taka potrzeba.
Wojny niekoniecznie wygrywają pierwsze zastępy. Drugie muszą być tak samo dobre jak te, które odgrywają rolę pierwszoplanową. W sytuacjach nadzwyczajnych ważnym czynnikiem jest czas. Może trzeba rozważyć, czy niezbędny jest wniosek premiera, aby prezydent mógł wyznaczyć naczelnego dowódcę? A co, jeżeli taki wniosek nie wpłynie? Albo jeżeli szef rządu będzie miał innego kandydata na stanowisko dowódcy niż prezydent? Zagrożenie wojenne jest zbyt poważną sprawą, aby można było pozwolić sobie na to, żeby mieć takie dylematy. Prezydent w czasie pokoju zatwierdza Strategię Bezpieczeństwa Narodowego, wydaje Strategiczną Dyrektywę Obronną, może zmienić stan gotowości obronnej i określa na wniosek MON główne kierunki rozwoju sił zbrojnych. W stanie wojennym kieruje obroną państwa we współdziałaniu z Radą Ministrów.
Może lepiej byłoby, żeby jednak mianowanie naczelnego dowódcy SZ następowało już w czasie pokoju, a nie dopiero gdy zacznie się konflikt. Prezydent w trakcie wojny podejmuje wiele decyzji, lecz wszystkie na wniosek premiera lub naczelnego dowódcy. Obrona państwa to zadanie bardziej rządu niż prezydenta. Niektórzy więc pytają, czy to nie premier powinien być przełożonym naczelnego dowódcy. Dziś trudno o tym dyskutować, bo to dyskusja z konstytucją.