Do usunięcia Tallboya przygotowywaliśmy się przez ponad rok. Z zagranicy sprowadziliśmy nawet archiwalne filmy, na których zostały zarejestrowane eksplozje bomb tego typu – mówi chor. mar. Michał Jodłoski, dowódca 41 zespołu rozminowania Grupy Nurków Minerów z 8 Flotylli Obrony Wybrzeża. Wczoraj zakończyła się skomplikowana operacja neutralizacji potężnej bomby lotniczej.
Chor. mar. Michał Jodłoski, dowódca 41 zespołu rozminowania Grupy Nurków Minerów z 8 Flotylli Obrony Wybrzeża.
Pamięta pan dzień, w którym dowiedzieliście się o Tallboyu?
Tak, bardzo dobrze. Stało się to 16 września ubiegłego roku. Zadziałała standardowa procedura. Firma, która na zlecenie urzędu morskiego sprawdzała tor wodny pomiędzy Świnoujściem a Szczecinem, natrafiła na obiekt ferromagnetyczny. Został zlokalizowany za pomocą magnetometru. Pod wodę zszedł nurek i potwierdził, że mamy do czynienia ze sporych rozmiarów niewybuchem. Firma powiadomiła służbę operacyjną naszej flotylli, która przekazała informację nam.
A wy złapaliście się za głowy?
Aż tak to nie. Wiedzieliśmy, że pod koniec II wojny światowej na kanale cumował pancernik „Lützow”, który Brytyjczycy próbowali zatopić. Byliśmy świadomi, jakiej amunicji użyli. Zresztą w okolicach Świnoujścia regularnie odkrywane są stare miny i niewybuchy. Na pewno jednak wiadomość, którą otrzymaliśmy wywołała spore poruszenie.
Kiedy przeprowadziliście pierwszy rekonesans?
Następnego dnia, a potem jeszcze jeden – 18 września. Wtedy już zyskaliśmy pewność, że mamy do czynienia z Tallboyem, czyli bombą lotniczą ważącą ponad pięć i pół tony i zawierającą materiał wybuchowy o sile równej niemal trzem tonom trotylu. Zastanawialiśmy się tylko, jakim cudem nie wybuchł on w 1945 roku. Bomba została wyposażona w trzy zapalniki. Aby doprowadzić do eksplozji, wystarczyło, aby zadziałał jeden. Z niewiadomych przyczyn tak się jednak nie stało. Bomba po prostu wpadła do wody, gdzie przeleżała 75 lat...
Do jej likwidacji przygotowywaliście się przez ponad rok. Dlaczego tak długo?
To był niezwykle skomplikowany proces, który wymagał zaangażowania szeregu instytucji – od urzędu morskiego, firmy, która Tallboya zlokalizowała, poprzez władze Świnoujścia i województwa zachodniopomorskiego, służby mundurowe, aż po marynarzy z 8 Flotylli – nie tylko nurków minerów, ale też na przykład saperów z batalionu w Dziwnowie. Przede wszystkim trzeba było odpowiednio zabezpieczyć infrastrukturę i oczyścić dno w promieniu 200 m od Tallboya. Zalegało tam niemal 400 różnego rodzaju przedmiotów wybuchowych i niebezpiecznych: bomby lotnicze, miny morskie typu Mark, bomby głębinowe WBD, pociski artyleryjskie. Cały ten arsenał należało zniszczyć. Prócz tego nawiązaliśmy współpracę z naukowcami Politechniki Poznańskiej, którzy pomogli nam określić ryzyko przeniesienia skutków ewentualnej detonacji na infrastrukturę krytyczną. Szacowaliśmy wielkość fali sejsmicznej, termicznej, akustycznej, fali ciśnienia. Jednocześnie studiowaliśmy materiały źródłowe, uczyliśmy się, w jaki sposób Tallboy jest zbudowany, jak zachowuje się w momencie eksplozji. Z zagranicznych archiwów pozyskaliśmy nawet dwa stare filmy, na których widać wybuchy tego typu bomb po zrzuceniu ich przez brytyjskie bombowce Lancaster.
Ostatecznie zdecydowaliście, że Tallboy zostanie zniszczony metodą deflagracji i to na miejscu.
Uznaliśmy, że podniesienie bomby i holowanie jej na pełne morze oznacza zbyt duże ryzyko, i to zarówno dla nurków, jak i załogi okrętu, który dostałby takie zadanie. Mało tego, kierując się ku Bałtykowi, musielibyśmy przejść właściwie przez centrum miasta. Deflagrację stosowaliśmy już wcześniej, także w miejscu spoczynku min czy niewybuchów, ale nigdy nie mieliśmy do czynienia z obiektem tak dużym jak Tallboy. Niemniej założyliśmy, że to najlepsze i najbezpieczniejsze rozwiązanie.
Przypomnijmy zatem, czym jest deflagracja.
Upraszczając, metoda ta polega na wypaleniu materiału wybuchowego, który znajduje się w korpusie niewybuchu bądź miny. Ten proces jest inicjowany zdalnie, poprzez uruchomienie systemu zawierającego ładunek kumulacyjny. Deflagracja zwykle przynosi dobre efekty: pozwala na usunięcie sporej części materiału. Resztę można wybrać albo zdetonować obiekt na miejscu w tradycyjny sposób. Zdarza się jednak, że sam proces samoistnie przechodzi w detonację.
Operacja została zaplanowana na pięć dni. Tymczasem udało się ją zakończyć już po dwóch...
Na samo przygotowanie bomby i deflagrację przeznaczyliśmy trzy dni. Dwa zarezerwowaliśmy sobie jako terminy zapasowe, choćby na wypadek pogorszenia pogody. Ta jednak szybko zaczęła nas rozpieszczać. Widoczność pod wodą w pewnym momencie zaczęła sięgać czterech metrów, co na Kanale Piastowskim zdarza się niezwykle rzadko. Również prąd nie był na tyle silny, abyśmy musieli stosować kurtyny osłonowe dla nurków. Pierwszego dnia zdołaliśmy odgrzebać bombę z mułu. Chcieliśmy przede wszystkim odsłonić zapalniki, które znajdowały się w tylnej części. Założyliśmy, że podczas deflagracji wytworzone we wnętrzu Tallboya ciśnienie sprawi, że odpadną od korpusu.
W jaki sposób wybieraliście muł?
Korzystaliśmy z eżektorów, czyli specjalnych urządzeń zasilanych sprężonym powietrzem. Poniekąd działają one na zasadzie odkurzaczy. Zasysały muł i wyrzucały go kilka metrów dalej, gdzie był rozmywany przez prąd. Łącznie usunęliśmy w ten sposób trzymetrową warstwę piachu. Potem na wyznaczonym wcześniej miejscu z pomocą dźwigu został ułożony pierścień PCV. Dzięki temu muł nie osypywał się w miejsca, z których został wybrany. W sumie w pracach wzięło udział 20 nurków minerów z 12 Dywizjonu Trałowców oraz pięciu nurków z firmy, która współpracuje z urzędem morskim. Wykonaliśmy je szybciej niż zakładaliśmy. We wtorek przed południem mogliśmy przystąpić do deflagracji.
Już wczoraj było wiadomo, że płynnie przeszła ona w detonację, ale ostatecznie operacja zakończyła się sukcesem. Nie było poszkodowanych, nie było zniszczeń, a bomba przestała istnieć. Czy dziś wiecie już więcej? Na przykład, jak wiele materiału udało się wypalić?
Jesteśmy po wstępnej analizie zapisów z 12 czujników sejsmicznych, które zostały rozstawione w różnych miejscach Świnoujścia. Na razie zbyt wcześnie, by odpowiedzieć na to pytanie. Czekamy na szczegółowe dane od naukowców z politechniki. Wiele przesłanek pozwala jednak sądzić, że wypaleniu uległa znaczna ilość materiału.
Skąd ten wniosek?
Wskazuje na to stosunkowo długi czas, jaki upłynął od zainicjowania procesu deflagracji do samej detonacji. Eksplozja wyrzuciła w górę słup wody wysokości 90 m. Z naszych obliczeń wynika, że gdyby Tallboy eksplodował od razu, słup byłby wysoki na 165 m. Do tego, jak pan wspomniał, w okolicy nie doszło do żadnych uszkodzeń. W pobliżu miejsca, gdzie spoczywał niewybuch znajduje się przeszklony grzybek, zawierający radary, kamery, słowem – urządzenia potrzebne do monitorowania żeglugi po kanale. Nie wypadła z niego żadna szyba.
Po eksplozji zlustrowaliście dno.
Tak, sprawdziliśmy głębokość krateru, wydobyliśmy też odłamek. Niewykluczone, że na dnie spoczywają kolejne, ale to spokojnie możemy sprawdzić później. Pewne jest jedno: Tallboy przeszedł do historii, a żegluga w tym miejscu jest w pełni bezpieczna.
Przez ten rok zdobyliście ogromną wiedzę i doświadczenie. W jaki sposób je wykorzystacie?
Przebieg przygotowań i samej operacji już teraz jest poddawany w naszej armii dokładnej analizie. Tallboyem bardzo interesują się też nasi sojusznicy z NATO. W Polsce nurkowie minerzy nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z tak wielkim niewybuchem. Myślę, że był to nawet ewenement na skalę światową. Na pewno chętnie będziemy dzielić się naszą wiedzą.