Nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie będziemy walczyć, ale do głowy mi nie przyszło, że pójdziemy na Warszawę. Z Felixem Osińskim – żołnierzem 1 Armii Wojska Polskiego, który po desancie z pomocą powstańczej Warszawie trafił do niemieckiej niewoli, a z niej do II Korpusu Polskiego – rozmawia Piotr Korczyński.
Pańska epopeja wojenna rozpoczęła się po sowieckiej agresji 17 września 1939 roku. Trafił Pan do Kazachstanu…
Felix Osiński: Jak wielu zesłańców, chciałem wstąpić do armii generała Andersa, ale nie zdążyłem. Mnie i moją rodzinę los, a dokładnie mówiąc – NKWD rzuciło do kołchozu Krasna Polana w Kazachstanie. Przed wybuchem wojny mieszkaliśmy pod Żytomierzem, w którym się urodziłem 4 sierpnia 1925 roku. Gdy we wrześniu 1939 roku na te tereny wkroczyła Armia Czerwona, najpierw aresztowano mojego ojca. Reszta rodziny, czyli matka, ja i rodzeństwo dołączyliśmy do niego po dwóch latach. Wcześniej nie wiedzieliśmy, gdzie ojca zabrali. Mówiono nam, że pojechał ze swoimi wołami – które notabene skonfiskowano przy jego aresztowaniu – pracować w Rosji. Wreszcie przyszła kolej i na nas. Enkawudziści dali nam 24 godziny na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i kazali iść piechotą 30 kilometrów do stacji kolejowej w Żytomierzu. Z drogi widzieliśmy jak płonie nasze gospodarstwo podpalone przez Sowietów. Zniszczyli wszystko…
W Krasnej Polanie nie cieszyliśmy się długo sobą. Ojciec zaraz po naszym przyjeździe zmarł. W tym kołchozie mieszkały wtedy prawie same kobiety i dzieci, a z mężczyzn kilku starców i inwalidów – wszystkich zdolnych do służby zabrano na front. Przydało się wtedy moje gospodarskie wychowanie, gdyż pracowałem głównie przy koniach i zostałem kołchozowym furmanem. Miałem dzięki temu dość dużą swobodę. Byłem młody, mimo wszystko nieprzyzwyczajony do sowieckich realiów. A że lubiłem śpiewać, to pewnego razu, jadąc przez kołchoz, zaśpiewałem:
„Ленiн їде на собацi.
Сталiн їде на свинi.
Ленiн каже дожену.
Сталiн каже в срацi маю.
Спина гола, дупа гостра,
викидайте меня iз колгоспа”.
Lenin jedzie na psie.
Stalin jedzie na świni.
Lenin mówi dogonię.
Stalin mówi mam to w dupie.
Plecy gołe, dupa ostra,
wyrzućcie mnie z kołchozu.
Ktoś o tym doniósł władzom i za kilka dni mnie aresztowano. W celi siedziałem z jakimś rosyjskim literatem, którego oskarżono o „nieprawomyślne treści” i on nauczył mnie kilku rosyjskich piosenek więziennych. A ja jeszcze z czasów szkolnych znałem wiele dumek, których nauczyłem się od moich ukraińskich kolegów, i to niespodziewanie ocaliło mi życie. Gdy w czasie śledztwa enkawudzista zapytał mnie, co robię, odpowiedziałem – śpiewam po rosyjsku i ukraińsku. Niewykluczone, że był z pochodzenia Ukraińcem, kazał mi zaśpiewać po ukraińsku. Zaśpiewałem, a na drugi dzień strażnik wywołał mnie z celi: „Polaczok!” i powiedział: „Idit damoj”. Wypuścili mnie na wolność!
To niesamowite szczęście potwierdza tezę, że Związek Sowiecki był jak „kraina ze złego snu”, w której wszystko było możliwe. A jak potoczyły się Pana dalsze losy?
Jakiś tydzień od tych wydarzeń jechałem z kolegami pociągiem. Spotkaliśmy tam młodego żołnierza. Gdy dowiedział się, że jestem Polakiem, zapytał: „Wasi udrali – uciekli – a wy nie udrali”? Później dopiero się wyjaśniło, że miał na myśli ewakuację armii generała Andersa do Iranu. Cóż było robić, przydzielono mnie i kilku innych Polaków, którzy nie zdążyli do Andersa, do pracy w fabryce w miejscowości Manchan w Uzbekistanie. Po jakimś czasie dotarły do nas pogłoski, że formowana jest na terenie ZSRS druga armia polska. Chodziło oczywiście o wojsko generała Zygmunta Berlinga. Myśmy wszyscy wyrazili chęć wstąpienia do polskiego wojska. Znalazłem się w sporej grupie młodych ludzi, przeważnie roczniki 1925–1926, którzy z wielkimi trudnościami, z najdalszych zakątków ZSRS starali się dojechać pod Moskwę.
Żołnierze 1 Armii WP walczący w ruinach Warszawy. Fotografia z archiwum Piotr Korczyńskiego.
Przyjechaliśmy do armii zimą 1943 roku. Panował straszny mróz, marzliśmy niemiłosiernie w namiotach i ziemiankach. Przydzielono mnie do kompanii rusznic przeciwpancernych, ale prawdziwe rusznice to zobaczyłem dopiero na wiosnę następnego roku na Wołyniu. Do tego czasu ćwiczyliśmy ich obsługę i strzelanie na długich drewnianych kijach. Kiedy dostaliśmy prawdziwe rusznice, bardzo szybko nauczył mnie ich obsługi plutonowy Antoni Nagalewski. To był znajomy moich braci i on mnie pilnował. Zresztą, jak się okazało, miał to robić nie tylko ze względu na sympatię do moich braci. Gdy stanęliśmy na cztery dni w Żytomierzu, on przyszedł do mnie i mówi cicho: „Felix, dostałem rozkaz, żeby cię pilnować”. Odpowiedziałem mu: „Słuchaj, do domu nie ucieknę. Po co? Tam wszystko spalili. Mnie to już nic nie da”.
Przyszło Panu wojować w kompanii rusznic przeciwpancernych 8 Pułku Piechoty z 3 Dywizji Piechoty. Dosłownie i w przenośni rzucono Pana i Pańskich kolegów od razu na głęboką wodę, bo na przeprawę przez Wisłę na pomoc powstańczej Warszawie. Był już koniec września 1944 roku, powstanie dogorywało…
Pamiętam, jak luzowaliśmy Rosjan na warszawskiej Pradze. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, gdzie dokładnie będziemy walczyć, ale do głowy mi nie przyszło, że pójdziemy na Warszawę. Uświadomiła mi to… dziewczynka przechodząca obok naszych stanowisk. Akurat siedziałem i obserwowałem przez lornetkę, jak w dali walą się od trafień pocisków wielkie budynki – jeden po drugim. Biła w nie niemiecka artyleria. Pamiętam, że to było rano i jak tak siedziałem z tą lornetką, podeszła do mnie dziewczynka i powiedziała: „Lepiej się zbieraj, bo zaraz ruszycie”. Zdziwiony odparłem: „Ja nie wiem nawet, gdzie my mamy iść”. A ona: „Jak to – na Warszawę!”. „A skąd ty to wiesz?” – zapytałem. A ona: „Mama mi mówiła”. I okazało się to prawdą. Był ogromny chaos.
Nasz pułk dostał rozkaz przeprawienia się przez Wisłę i wsparcia powstańców na przyczółku czerniakowskim. Kiedy wsiedliśmy do łódek około godziny 15, zadymiono rzekę, ale to maskowanie dało odwrotny skutek – ostrzegło Niemców, że rusza desant. Kiedy minęliśmy połowę Wisły, zaczął się zmasowany ostrzał. Dwie łodzie naszej kompanii jakoś przepłynęły, ale z tych za nami zostały drzazgi. A tam były zapasy amunicji, między innymi do naszych rusznic. Miałem tyle naboi, ile w kieszeniach. I pepeszę.
19 września 1944 roku zaczęło się dla 8 Pułku piekło…
Nasze dwie łodzie, z około 50 żołnierzami, dotarły do brzegu między mostami średnicowym a Poniatowskiego. Od razu zaczęliśmy strzelać w kierunku niemieckich okopów. Uciszyliśmy je i zaczęło zmierzchać. Ruszyliśmy znad Wisły wałem pod górę i w tym momencie uderzyła na nas cała niemiecka kompania, może ze stu ludzi. Rozszalała się walka. Zostałem ranny w prawy bok. Zarówno Niemcy, jak i my ponieśliśmy duże straty. Po obu stronach były duże straty, ale nieprzyjaciel został zmuszony do ucieczki.
Dotarliśmy do szosy, którą zajęliśmy razem z piechotą. Było już zupełnie ciemno i zrobiło się przeraźliwie cicho. Zalegliśmy na otwartym polu i wtedy uświadomiłem sobie, że już nie mam prawie amunicji, jedynie kilka nabojów do rusznicy. Miałem jednak satysfakcję, bo na pewno moja rusznica rozbiła jeden z niemieckich samochodów. Z amunicją równie krucho było i u moich kolegów. Doszliśmy do wniosku, że nie możemy tutaj zostać, ale pod ogniem trzymali nas snajperzy. Do dziś nie wiem, jak oni mogli w mroku dostrzec człowieka. Co rusz któryś z nas osuwał się trafiony kulą. Wreszcie zapadła decyzją, że wracamy do okopów, ale nikogo tam nie było. Odnaleźliśmy tylko plutonowego Nagalewskiego, który nas poinformował, że Niemcy rozbili naszą radiostację i że dwóch ludzi popłynęło na drugi brzeg, na Pragę, po pomoc.
Potem zginął Bronek, z którym obsługiwałem rusznicę. Gdy wracał znad rzeki, kula snajpera rozerwała mu głowę. Myślę, że to przez aluminiową manierkę, którą miał bez pokrowca. Musiała błysnąć w mroku.
Wkrótce wrócili Niemcy. Musieli się domyślić, że nie mamy już amunicji, ponowili więc ostrzał z ciężkiej broni i zaczęli świecić reflektorami po Wiśle. Miałem jeszcze przy sobie z pięć nabojów do rusznicy i zacząłem im odpowiadać. Po wystrzeleniu ostatniego naboju okazało się, że jest zapalający i po smudze ognia Niemcy rozpoznali moją pozycję, a że byli niedaleko, dosłownie zasypali mnie granatami. Wyskoczyłem z okopu i rzuciłem się w lewo do mostu. A pod mostem to samo – gęsta strzelanina. I tam znowu zostałem ranny odłamkiem granatu. Padłem na ziemię i zacząłem się czołgać z bezwładną nogą w stronę ruin. Dotarłem do najbliższych – rumowiska po jakiejś elektrowni. Kryło się tam już kilku chłopaków. Razem było nas sześciu, w tym trzech bardzo ciężko rannych. I tak dotrwaliśmy do rana.
Żołnierze 1 Armii WP walczący w ruinach Warszawy. Fotografia z archiwum Piotr Korczyńskiego.
O świcie przyszli Niemcy porządkować pobojowisko. Swoich rannych i zabitych zabierali, a naszych dobijali. Pamiętam jeden wielki krzyk ciężko rannych. Wszyscy w swoich językach – po polsku, niemiecku, rosyjsku i ukraińsku wołali Boga… My nie mogliśmy im w żaden sposób pomóc – ani jak, ani czym. Opatrunki osobiste mieliśmy dawno założone na własne rany, a każdy ruch powodował strzał snajpera.
Tak przesiedzieliśmy cały dzień, noc i następny dzień. Niemcy nas nie zauważyli, ale też żadna pomoc nie nadchodziła. Nie mieliśmy już wody, a nasi ciężko ranni zaczęli majaczyć i krzyczeć. Zapadła wreszcie decyzja, że musimy stąd wyjść.
Poddaliście się Niemcom?
Nie było innego wyjścia. Naszych trzech rannych wzięli od razu na tyły – mam nadzieję, że do szpitala. Mnie i dwóch kolegów uznali za silnych i kazali wykopać mogiłę dla poległych. Trzymali nas tak do wieczora. W nocy przetrzymali pod strażą w ruinach razem z innymi schwytanymi berlingowcami. Kiedy nastał świt, dołączyło do nas ponad 30 powstańców. Okazało się, że byliśmy blisko. Szli, by nas wesprzeć. Za powstańcami stała grupa cywilów – kobiety z dziećmi. Boże, jak te dzieci płakały… Przypomniałem sobie wtedy, jak staliśmy na Pradze i mówiliśmy, że tam w Warszawie matki płaczą tak samo jak nasze płakały, kiedy jechaliśmy do Kazachstanu w bydlęcych wagonach.
A gdzie trafiliście do niewoli?
Zaczęło się od selekcji przy jakimś kościele. Wśród nas Niemcy odkryli dwóch Żydów. Zaraz ich zabrali, każąc wcześniej ściągnąć buty i płaszcze, które oddali powstańcom. Nas zapędzono do wagonów, trafiłem do Auschwitz. Trzymali nas w 12. baraku, naprzeciw ściany śmierci. Spędziliśmy tam cały tydzień. Następnie trafiliśmy do podobozu nr 6. Tam też było bardzo ciężko – głód i zimno, przed którym nie mógł uchronić mój zniszczony płaszcz wojskowy. Cały czas też dokuczała mi niewygojona rana w kolanie – do dziś tkwią w nim odłamki. Po pewnym czasie trafiliśmy do obozu pracy w Wolfsbergu w Austrii, a następnie w Jugosławii. Tam wykorzystywano nas do rozładunku transportów z amunicją i benzyną. W czasie jednego z takich rozładunków przeżyłem ciężki nalot. Mogliśmy wtedy nawet uciekać, ale nie bardzo było gdzie. Czuliśmy, że koniec wojny jest już bliski. Z Jugosławii raz jeszcze przerzucono nas do Austrii i tam doczekaliśmy wyzwolenia przez Amerykanów. Polski oficer, który również był w tym obozie, przekonał mnie, bym pojechał do Italii, gdzie zoperują mi kolano.
Do Polski nie chciałem wracać, ale wreszcie zdążyłem do armii generała Andersa. We Włoszech zrobiono mi operację kolana i tak zostałem ozdrowieńcem w II Korpusie. Następnie trafiłem w szeregach Korpusu do Anglii, a po demobilizacji wyjechałem do Kanady, w której mieszkam do dzisiaj.
Jednym słowem, opatrzność nad Panem czuwała.
O tak, do dzisiaj właściwie nie wiem, jak ja to wszystko przeżyłem.Wie Pan, do II Korpusu trafiłem już na koniec wojny, ale i tam swoje przeżyłem – pracowałem jako saper przy rozminowywaniu Włoch, między innymi pod Monte Cassino. I tam też potrzebna była opieka boska, kiedy rozbrajałem miny, czasami nawet częściej niż na froncie.
Felix Osiński, urodzony 4 sierpnia 1925 roku w Żytomierzu, zesłaniec, żołnierz 1 Armii WP, więzień Auschwitz i niemieckich obozów w Austrii i Jugosławii, saper w II Korpusie Polskim. Mieszka w Calgary w Kanadzie.