Wątpliwości patriotyczne

Zacznijmy od małych kroków, od patriotyzmu lokalnego lub grupowego, od przyjaźni i wzajemnej sympatii, a reszta przyjdzie sama.

 

Patriotyzm nie jest ani obowiązkiem, ani wartością – jest przywilejem. Zazwyczaj sądzimy, że odnosi się do konstrukcji politycznej, którą określamy mianem państwa narodowego. Nie jest to jednak słuszne, bo mówimy o patriotyzmie lokalnym czy też o grupowym. Najważniejsze jest jednak, byśmy zdawali sobie sprawę z tego, że patriotyzm nie ma – w najmniejszym stopniu – odniesienia politycznego. Na pewno nie jest związany z rządzącymi władzami, co Polacy wiedzą doskonale, gdyż patriotyzm nasilał się często w okresach, kiedy nie mieliśmy własnego państwa, a władza była obca. Podkreślmy zatem: patriotyzm nie ma wymiaru politycznego ani nie powinien go mieć. Jeżeli zatem pojawiają się partie polityczne, które uważają się za patriotyczne i patriotyzm głoszą, to jest to uzurpacja do celów walki politycznej.

Rozważania na temat postaw i przywilejów najlepiej jest zaczynać od siebie. Dobrze by zatem było, gdyby każdy z nas postawił sobie pytanie: czy i jakim jestem patriotą? Co dla mnie znaczy ojczyzna? Chętnie i łatwo używamy słowa „patriotyzm”, ale na takie pytania wcale nie jest tak prosto odpowiedzieć. Zwłaszcza gdy je sformułujemy bardziej wyraziście: co uczyniłeś dla swojej ojczyzny? Dlaczego sądzisz, że masz prawo mówić o sobie, że jesteś patriotą? Pytania bardzo trudne i wymagające roztropnego i minimalistycznego podejścia do idei patriotycznej.

 

Wyobraźnia a rzeczywistość

Na czym zatem polega nasza polska tożsamość? Wierzba, za nią lipy, łąka, pole jęczmienia, kanał, a nad nim duża czarna olcha. Wreszcie w tle las i niewielka grupa chałup należących już do sąsiedniej wsi.

Mieszkamy tu od wielu lat i bez najmniejszej wątpliwości jest to nasze miejsce, nasza ojczyzna, a już na pewno jedyna ojczyzna, do której tęsknimy, kiedy jesteśmy gdzie indziej. Wydziedziczeni z miejsc rodzinnych, próbujemy ich szukać właśnie tutaj i znajdujemy na innej już zasadzie, bo nie w sposób naturalny, lecz tworząc, budując, choć przecież nie od zera. Odnajdujemy się w świecie realnym, który istniał i bez nas, który bez nas też będzie sobie w najlepsze radził. Świadczy to o szczególnym charakterze tego świata, ale także o specyficznym położeniu, jakie my w nim zajmujemy. Jesteśmy więc przybyszami z zewnątrz, ale świat, do którego przybywamy, akceptuje nas dlatego, że my akceptujemy jego reguły i normy, a inne w tym świecie po prostu nie istnieją. Nasze zaś pojęcia o ojczyźnie są ukształtowane przez tradycję romantyczną. Ponad czy poza lipami, olchami i łąkami widzimy Anhellego i Króla Ducha, słyszymy zgiełk bitewny, dzwony barokowych kościołów i nawoływania kosiarzy. Trochę w tym wyobraźni, ale trochę też i rzeczywistości. Tak skonstruowana ojczyzna gwarantuje utrzymanie polskiej tożsamości.

Takich ojczyzn jest w Polsce na pewno znacznie więcej. Każda z nich jest umieszczona gdzie indziej i kontakty między nimi mają całkowicie nieformalny charakter, a więzi nie wykraczają poza prywatne światy ani też poza tę sferę, która nie znosi związków anonimowych i relacji tworzonych przez prawo, a nie przez obyczaje. Poczucie wydziedziczenia jest w części sentymentem starym, ale w znacznej też części całkowicie nowym. Stare jest to, co wynika z przemian społecznych i z destrukcyjnych wpływów komunizmu. Bez względu na nasze tzw. pochodzenie społeczne definitywny kres Polski szlacheckich dworków sprawił, że znaleźliśmy się w takiej sytuacji, jak człowiek, który nie potrafi odczytać podstawowych znaków drogowych. Poruszać się można, ale łatwo się zgubić. W sukurs przyszła tradycja i genealogia polskiej inteligencji, inteligencji, która na naszych oczach dogorywa, której za lat kilkanaście już po prostu nie będzie.

Innymi słowy: stajemy przed pytaniem o to, co nas naprawdę łączy z naszymi sąsiadami zamieszkującymi tę ojczyznę lokalną. Czy występują tu jakiekolwiek inne więzi niż zwyczajne – ludzkie i sąsiedzkie? Czy izolując się w tym świecie lokalnym, w tej ojczyźnie wydziedziczonych, nie poprzestajemy na ucieczce, może i wygodnej, ale w istocie rzeczy stanowiącej ucieczkę przed naporem świata publicznego, w którym już nie potrafimy lub nie chcemy się odnaleźć?

I pytanie najpoważniejsze: czy na pewno ojczyzna nowa istnieje? Co ją stanowi? Lud i inteligencja. Przez moment – przez lat kilka – wydawało się, że miejsce inteligencji, zgodnie ze snami romantyków i Wyspiańskiego, zajmie lud. Kiedy Jan Paweł II, najwybitniejszy w historii Polski kontynuator myśli i języka romantycznego, wezwał Ducha Świętego, by zstąpił i odmienił oblicze tej ziemi, słowo stało się ciałem i powstała „Solidarność”. Było to najzupełniej zdumiewające zjawisko, którego wygląd i natura od samego początku wzruszały mnie i zdumiewały.

Łączyła nas więź znacznie silniejsza. Więź zasadzająca się na pewnego rodzaju religii narodowej, na niesłychanie silnie odczuwanej zasadzie wspólnoty, która o wiele więcej tworzyła niż burzyła. Jaki rodzaj ojczyzny powstawał jednak dzięki tej więzi? Czy była to ojczyzna w rozumieniu wspólnoty obywatelskiej? Czy raczej pewien rodzaj współuczestnictwa w szesnastomiesięcznej mszy narodowej, w której staliśmy razem raczej dlatego, że patrzono na nas z zewnątrz, patrzyli komuniści, patrzył Zachód i może patrzyła Opatrzność, niż dlatego, że naprawdę byliśmy razem? I kto z kim miałby być razem?

W okresie stanu wojennego nie wykorzystano szansy na związanie tradycji solidarnościowej z dziedzictwem polskiej tożsamości. Tryumf ludu okazał się porażający dla myślenia, kult ludu zaś nie dostarczył działalności intelektualnej i artystycznej oczekiwanych bodźców. W latach 1980–1981 tradycyjna polska inteligencja uległa bezmyślnej fascynacji ludem solidarnościowym, a po stanie wojennym zainteresowanie skupiła przede wszystkim na samej sobie i do pewnego stopnia odbijała sobie okres, w którym jej pozycja była politycznie drugorzędna. Warto więc postawić pytanie o to, co masy społeczne naprawdę uzyskały w tych latach od całej olbrzymiej sieci stworzonej przez publiczne życie podziemne.

Lud się zmienił. Ukazała się jego barbarzyńska strona. Wyszło na jaw, jak powierzchowna była więź solidarnościowa. Można jednak mniemać, że to nie lud się zmienił, lecz że dziecinne były złudzenia, iż zjadaczy chleba można w aniołów przerobić. „Jeden, jeden tylko cud – z szlachtą polską polski lud”, pisał Zygmunt Krasiński i okazało się, że miał rację. Cud się zdarzył, ale cudów nie ma – wszystko to, co nie należało do sfery nadprzyrodzonej, musiało prędzej czy później wrócić do normy. Lud i „Solidarność”. Jaka jest to jednak norma? Czym jest ów lud? Czym jest, kiedy utożsamia się go z narodem? Odpowiedź, jaka mi się nasuwa, ma nieco obraźliwy charakter. Mam mianowicie podejrzenie, że owego ludu po prostu nie ma. To znaczy ludzie fizycznie oczywiście są, natomiast nie ma ludu pojmowanego jako wspólnota narodowa i z tego punktu widzenia najśmieszniejsze w Polsce wydają się ugrupowania nacjonalistyczne, które swoją egzystencję polityczną opierają na niebycie.

Skoro – jak już była mowa – polska tożsamość istnieje wyłącznie dzięki tradycji, to należałoby móc pokazać, w czym dzisiaj przejawia się ludowa forma obrony polskiej tożsamości.Bez wątpienia w rozmaitych reakcjach ksenofobicznych, które są jednak przedmiotem tak wielu już wydziwiań, że nie warto się nimi zajmować. Polski nacjonalizm, odwołujący się do ludu jako do podstawy wspólnoty narodowej, jest nie tylko – jak każdy nacjonalizm – naganny moralnie, lecz także, i co ważniejsze, w sferze języka, w jakim myślimy i mówimy o życiu publicznym, nakierowujący nasze myślenie na całkowicie błędne tory, bowiem – podobnie do innych ideologii wprost niemal przetransportowywanych z II Rzeczypospolitej – nie uwzględnia przemian będących rezultatem okresu po 1944 roku.

 

Dwie tradycje

Tradycja romantyczna i tradycja szlachecka były w Polsce używane do najrozmaitszych celów i wykorzystywane przez przeróżne ugrupowania, ale żadną miarą nie mogły się nikomu nadać na punkt wyjścia do budowania demokratycznego państwa nowoczesnego typu. Dostrzegamy raczej tendencję przeciwną – to tzw. realiści, którzy tradycję, w szczególności tradycję romantyczną, mieli za czynnik zgubny, byli w historii polskiej myśli politycznej rzekomymi zwolennikami demokracji i uobywatelnienia całego społeczeństwa zgodnie z zachodnimi wzorami. Związek między tradycją a uobywatelnieniem był i jest jednak niezbędny, a wszelkie propozycje zmierzające do tego, by zachodnie (lub jakiekolwiek inne) wzory transplantować, nie zważając właśnie na tradycje, są z góry skazane na niepowodzenie. Bronię tu skuteczności działania politycznego, bo jestem oczywiście za adaptowaniem wzorów zachodnich do polskiej sytuacji, jednak za takimi formami adaptacji, które mogą zaowocować trwałymi rezultatami.

Teoretycznie wygląda to na przedsięwzięcie wręcz karkołomne – adaptować polski romantyzm do cywilizacji wolnego rynku. Nie tyle może adaptować, ile wydobyć z tradycji – a jedyną europejską tradycją w Polsce jest tradycja romantyczna – elementy mogące stanowić podbudowę dla nowoczesnego społeczeństwa demokratycznego, a równocześnie zasady umożliwiające różnicowanie postaw dotyczących życia publicznego, lecz takie ich różnicowanie, które nie musi prowadzić do konfliktu niszczącego zasadnicze więzi międzyludzkie.

Inny przykład to nasza obsesja myślenia w kategoriach państwowych czy, jak to zręczniej i właściwiej brzmi, w kategoriach dobra wspólnego. Nikt przecież nie powie, że nie chce dobra wspólnego i z tego właśnie względu sympatyczne to pojęcie wydaje się nieco bezskuteczne. O ileż lepsze jest tu posługiwanie się pojęciem interesu narodowego. Nie należy więc lekceważyć takich emocji, jak duma narodowa lub dbałość o tradycję, lecz przeciwnie, na nich właśnie, nie zaś na suchym pragmatyzmie, budować postawy obywatelskie.

 

Ojczyzna i polityka

Jak na tym tle można ocenić walkę polityczną, jaka od wielu lat toczy się w naszym kraju? Jaki jest jej sens i na czym polega jej znaczenie? Jakie jest jej zaplecze i o co tak naprawę walczącym stronom chodzi, jeżeli pominąć cel podstawowy, a mianowicie władzę? Do jakich grup społecznych obie istniejące polityki się odwołują i jaki typ uobywatelnienia lansują? Uobywatelnienie, według jednych, polegałoby więc przede wszystkim na upaństwowieniu, na odbudowaniu świadomości państwowej w możliwie najszerszych rzeszach społecznych.

Racjonalizm cechujący taką postawę jest ponętny politycznie, musi więc budzić sympatię ludzi nastawionych umiarkowanie, zdających sobie sprawę z tego, że droga do demokracji i skutecznej gospodarki rynkowej jest długa i że wobec tego należy nią podążać, wydatkując jak najmniej energii na emocjonalne uwikłania. Racjonalizm ten jednak zakłada – w moim przekonaniu – znacznie wyższy poziom kultury politycznej społeczeństwa, zwłaszcza klasy politycznej, niż to jest faktem, wyższy poziom przyzwoitości, tolerancji i zgody. I tylko pod takim warunkiem głos nasz nie będzie zlekceważony. Jeżeli zatem tradycyjna polska inteligencja nie podejmie się odbudowy polskiej tożsamości, jeżeli przede wszystkim nie będzie umiała przywrócić nam poczucia wspólnoty na gruncie ojczyzny pojmowanej jako kategoria duchowa i materialna zarazem, to nie tylko zatryumfuje barbarzyństwo, lecz także sama inteligencja popełni samobójstwo.

Druga postawa polega na odwoływaniu się do słów, do symboli czy do fragmentów pamięci wspólnej, które już nie funkcjonują, ale które można reanimować bez specjalnych nadziei na skutek ostateczny. Nie chodzi jednak o ten skutek, lecz o zbudowanie silnej reakcji negatywnej skierowanej przeciwko tym, którzy – jako ludzie racjonalni – nie chcą lub nie potrafią odwoływać się do tego, co martwe. Jest to, jeżeli wolno tak powiedzieć, patriotyzm negatywny. Nie zmniejsza to wcale jego skuteczności, jednak niewątpliwie taki patriotyzm nie ma nic wspólnego z nowoczesnością.

 

Wspólnota to jedność

Jak zatem myśleć o patriotyzmie nowoczesnym? Jak możemy uczynić cokolwiek dla ojczyzny? Nie ma innej możliwości jak umacnianie demokracji, a może nawet jej istotne przekształcanie. Patriotami możemy być tylko pod warunkiem, że będziemy mieli poczucie przynależności do wspólnoty. Bardzo trudno obecnie o takie poczucie. Gdzie bowiem jest wspólnota? I nie chodzi o wspólnotę polityczną, lecz o wspólnotę Polaków. Czasem wyraża się w formach negatywnych, ale czy może istnieć wspólnota niechęci lub – gorzej – nienawiści?

Z samej definicji pojęcia wspólnoty wynika, że nie ma wspólnoty negatywnej. A zatem musimy, jeżeli chcemy utrzymać ten dziwny stan określany mianem „polskości”, odnaleźć wszystko to, co nas łączy, i to łączy radośnie, pozytywnie. Do tego nie tylko nie jest potrzebna niechęć do innych, lecz stanowi ona wręcz przeszkodę. Wracając zatem do pytania postawionego na początku, musimy w sobie samych, każdy z osobna, a dopiero potem razem, odszukać to, co jest dla nas polskością. Rezultaty będą rozmaite, ale to nic nie szkodzi, bo dla patriotyzmu pluralizm nie jest wrogiem. Zacznijmy od małych kroków, od patriotyzmu lokalnego czy grupowego, od przyjaźni i wzajemnej sympatii, a powoli reszta – daj Boże – sama przyjdzie.

 

Marcin Król jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczącym Rady Fundacji Batorego i Rady Fundacji Instytutu Spraw Publicznych, ostatnio opublikował (wrzesień 2015) książkę „Pora na demokrację” (Wydawnictwo Znak).

Marcin Król

autor zdjęć: Rafał Mniedło/11 LDPanc





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO