MAŁE WOJNY

Walczymy tu nie tylko o Mariupol czy Ukrainę. Walczymy o całą Europę.


Najlepsze knajpy i dyskoteki w Mariupolu są tuż przy samej plaży. I choć położone nad Morzem Azowskim miasto dwóch gigantycznych hut trudno nazwać kurortem, w lokalach panował iście wakacyjny nastrój. Piękne dziewczyny, wystrojeni chłopcy, mnóstwo alkoholu, dobrego jedzenia i głośnej muzyki. Na tyle głośnej, że nic oprócz niej nie dało się usłyszeć. Na przykład huku armat grzmiących kilkanaście kilometrów dalej, w niewielkim Szyrokino, gdzie przebiega obecnie linia wschodnio-ukraińskiego frontu. Dotarłem tam z kolegą fotoreporterem na początku lipca 2015 roku – do dawnej bazy kolonijnej o nazwie „Majak”, gdzie jeszcze dwa lata temu zjeżdżały na wakacje dzieci z całej Ukrainy. Dziś stacjonują tam w większości niewiele starsi żołnierze batalionów ochotniczych. Zrujnowany po tygodniach artyleryjskich ostrzałów ośrodek przekształcili w punkty oporu, które od pozycji separatystów dzieli 300–400 m ziemi niczyjej.

Zasada ograniczonego zaufania

„Jeszcze w lutym nas tu nie było, a tamci stali na obrzeżach Mariupola”, wspominał Wadim, jeden z żołnierzy Batalionu „Azow”. „Przegoniliśmy ich spod miasta, ale Szyrokino udało się zająć tylko częściowo”. Późnozimowa ofensywa Azowa rzeczywiście odepchnęła oddziały rebelianckie, ale z braku ciężkiego sprzętu i dostatecznej ilości amunicji po kilku dniach utknęła w miejscu. W oficjalnych doniesieniach przekonywano, że ów kontratak został zaplanowany przez sztab operacji antyterrorystycznej. Tajemnicą poliszynela było jednak, że Azow działał na własną rękę. Odcinając się od zachowawczej, nieprzejawiającej inicjatywy, armii regularnej, której postawa zresztą spotyka się z coraz większą krytyką zwykłych Ukraińców. „Dobrowolcy” z Majaka nie mieli wątpliwości – gdyby rząd nie ograniczał dostaw sprzętu i amunicji, „separy” straciłyby dostęp do wybrzeża Morza Azowskiego. „Ale nasi wspaniali generałowie i politycy boją się, że pójdziemy za daleko”, tego typu kąśliwe uwagi były w Szyrokino na porządku dziennym.

Ochotnikom chodziło o lęk przed naruszeniem kruchego porozumienia z Mińska. Zgodnie z tą logiką w interesie ukraińskiego rządu nie leży dozbrajanie krnąbrnych formacji, takich jak Azow, by nie sprowokować odwetu separatystów, a w najgorszym razie nawet samej Moskwy. Ale ów lęk ma jeszcze inny wymiar, o którym chłopcom z Majaka niewygodnie było mówić. Wydarzenia z ostatnich tygodni pokazują, że ochotnicze bataliony zaczynają odgrywać na Ukrainie rolę destabilizującą. Walkom na wschodzie kraju zaczyna bowiem towarzyszyć udział w walce politycznej, w dodatku pod skrajnie prawicowymi hasłami. Coraz częstsze są też oskarżenia o działalność przestępczą – przede wszystkim o przemyt i wymuszanie haraczy. Wypadki w Mukaczewie, gdzie w lipcu 2015 roku doszło do krwawego starcia bojowników Prawego Sektora z milicją i wojskiem, utwierdziły tylko Kijów w przekonaniu, że wobec „dobrowolców” należy stosować zasadę ograniczonego zaufania.

Raj zmieniony w piekło

Nie zmienia to faktu, że lutowa operacja Azowa zapewniła ostrzeliwanemu dotąd Mariupolowi kilkunastokilometrowy bufor i zdaje się pokrzyżowała rebelianckie plany zajęcia tego ważnego, portowego miasta. Ceną, niestety, były bardzo duże zniszczenia w Szyrokino i kilku innych mniejszych miejscowościach. Materialna destrukcja miała szczególną postać w samym Szyrokino, miejscu bezpośrednio przyległym do morza. Przed wojną upodobali je sobie zamożni Ukraińcy – stawiali na plaży okazałe domy warte setki tysięcy dolarów. W drugiej linii zabudowy już tak bogato nie było, ale i tak ceny działek sprawiały, że na dacze (czy stałe rezydencje) mogły tam sobie pozwolić tylko osoby majętne.

„I co z tego?”, Wadim, który patrolował opustoszałe osiedle już nie pierwszy raz, przywykł do widoku zniszczonych budynków. „Mieli wielką kasę, pewnie spore wpływy, a i tak nie uchronili własnych domów. Musieli uciekać”. Zostawili domostwa na pastwę wojskowych obu stron. Tylko nieliczne budynki nie zostały trafione rakietą, pociskiem artyleryjskim czy gradem kul. Lecz nawet te, których mury ocalały, przedstawiały opłakany widok. Wybite szyby i drzwi, zdemolowane wnętrza, rozwleczone rzeczy osobiste – bielizna, zabawki i fotografie. Dziesiątki albumów, dokumentujących szczęśliwe życie przed wybuchem wojny. Oglądając jeden z nich, zerknąłem przez okno na lazurowe morze. Ów widok zmusił mnie do wyjścia na taras. Jak okiem sięgnąć, miałem przed sobą pustą plażę. Z porzuconą na brzegu niewielką żaglówką, która nasunęła mi skojarzenie z wielkim martwym ssakiem.

Kilkanaście minut później chmury zakryły słońce i zaczął padać deszcz. A na odległy o kilkaset metrów Majak – moździerzowe granaty.

Marsz azjatyckiej hordy

Na pozycje zajmowane przez Azow dojechaliśmy dżipem, za którego kierownicą siedział żołnierz pochodzący z Chorwacji. W ciagu ostatniego roku do służby w batalionie zgłosiło się co najmniej kilkudziesięciu jego rodaków, oprócz ochotników z innych krajów Europy Zachodniej, ale także z Rosji czy Białorusi. „Mieliśmy też Polaków”, zapewniał mnie Białorusin, pełniący obowiązki rzecznika batalionu. „Cała Europa chce walczyć z putinowskimi kundlami”. Zapewne był to jeden z istotnych motywów, którym kierowali się zagraniczni „dobrowolcy”. Nie zmienia to jednak faktu, że atrakcyjność Azowa wynika także z czegoś innego…

Jadąc do Mariupola, nie do końca wiedzieliśmy, co zastaniemy na miejscu. Mieliśmy świadomość, że Azow to ugrupowanie prawicowe. Dominująca medialna narracja na temat ukraińskiego konfliktu (dobra Ukraina, zła Rosja) kazała jednak przypuszczać, że nazistowska symbolika to raczej wybryki niezdyscyplinowanych żołnierzy – z oczywistych powodów wykorzystywane przez propagandę kremlowską. Tymczasem już w koszarach w Mariupolu, na oficjalnym spotkaniu, wręcz przytłoczył nas widok gap, swastyk i azowskiej interpretacji wilczego haka, symbolu używanego przez SS. Wówczas stało się jasne, że neonazizm jest oficjalną ideologią tego ugrupowania. Tym bardziej że na froncie, pośród żołnierzy wytatuowanych runicznymi znakami i oblepionych esesmańskimi emblematami, było jeszcze gorzej. To tam wysłuchaliśmy z ust żołnierzy, nieukrywających fascynacji postacią niemieckiego zbrodniarza wojennego Oscara Dirlewangera, teorii o supremacji białej rasy. „Walczymy tu nie tylko o Mariupol czy Ukrainę. Walczymy o całą Europę i białą rasę, zagrożoną marszem rosyjskiej, azjatyckiej hordy”, przekonywał jeden z azowców.

Artyleryjski odwet

Owa walka zasadniczo jednak się zmieniła w porównaniu do sytuacji sprzed kilku miesięcy. Mówiąc wprost, front zastygł, a obie strony okopały się na swoich pozycjach. „Zjedliśmy obiad, tamci pewnie też”, Wadim miał na myśli rebeliantów. „Trzeba nimi trochę potrząsnąć. Idziesz?”, zapytał, wskazując schody na górne kondygnacje budynku, będącego niegdyś kuchnią i stołówką. Poszedłem. To wówczas po raz pierwszy usłyszałem hasło „mała wojna”.

„Czas na małą wojnę”, kolega Wadima, mężczyzna z wytatuowanym na czole hasłem „Nienawiść” właśnie wkładał kamizelkę kuloodporną.

Towarzyszyłem żołnierzom, którzy najpierw ostrzelali z karabinów PK pozycje przeciwnika, a następnie posłali w ich kierunku kilka granatów z podwieszonych pod kałachami luf. Minęło kilkanaście sekund od ostatniego przytłumionego wybuchu, kiedy odezwała się druga strona. Najpierw w naszą stronę poleciały serie z broni maszynowej, a potem na cały Majak zaczęły spadać granaty moździerzowe.

Po kilku minutach ogień ustał, a ja dopiero późnym wieczorem przekonałem się, co oznacza prawdziwy odwet „separów”. Sprowokował go ostrzał szkoły, w której azowcy zlokalizowali dokuczającego im snajpera. Aby się go pozbyć, Ukraińcy przez prawie kwadrans okładali gmach z ciężkich karabinów maszynowych DSzK oraz granatników. I ledwie budynek zapłonął, nadleciał stamtąd pierwszy pocisk. „Sto dwudziestka dwójka”, ocenił Wadim tuż po tym, jak udało się nam zbiec z otwartej przestrzeni do stołówki. „Eh”, westchnąłem. Teoretycznie, w myśl mińskich porozumień, broni tego kalibru już dawno nie powinno być na linii frontu. Była – i ostrzeliwała nas niemal przez całą noc.

Uciekajcie do Polski

Dwadzieścia godzin po tym, jak opuściliśmy Mariupol, pociąg ukraińskich kolei dowiózł nas do Kijowa. Już podczas wcześniejszych pobytów na Ukrainie przekonaliśmy się, że oprócz rekrutacyjnych billboardów w stolicy właściwie nie widać, by kraj znajdował się w stanie wojny. „Chłopcy, jak tam jest?”, stojąca przy wyjściu z dworca staruszka wzięła nas za wracających z frontu wojskowych. Nie miałem czasu wyjaśniać, kim naprawdę jesteśmy. „Strzelają, babciu, mocno strzelają”, odparłem i chciałem pójść dalej. „Uciekajcie”, kobieta chwyciła mnie za przedramię, mocno je ściskając. „Uciekajcie stąd, szkoda was, młodych. Uciekajcie. Jak mój wnuk, do Polski”.

Marcin Ogdowski

autor zdjęć: Dariusz Prosiński





Ministerstwo Obrony Narodowej Wojsko Polskie Sztab Generalny Wojska Polskiego Dowództwo Generalne Rodzajów Sił Zbrojnych Dowództwo Operacyjne Rodzajów Sił Zbrojnych Wojska Obrony
Terytorialnej
Żandarmeria Wojskowa Dowództwo Garnizonu Warszawa Inspektorat Wsparcia SZ Wielonarodowy Korpus
Północno-
Wschodni
Wielonarodowa
Dywizja
Północny-
Wschód
Centrum
Szkolenia Sił Połączonych
NATO (JFTC)
Agencja Uzbrojenia

Wojskowy Instytut Wydawniczy (C) 2015
wykonanie i hosting AIKELO